„Trucicielka”, Éric-Emmanuel Schmitt
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuZbiór opowiadań. Tekst tytułowy jest znośny, za sprawą oszczędnego stylu i dobrze odrobionej psychologii głównych bohaterów. Jednak rozczarowujące zakończenie tego epizodu zaledwie zapowiada nieudolność pozostałych tekstów. Z każdego opowiadania przebija ciepła naiwność odnośnie natury ludzkiej.
Nagroda Goncourtów jest najbardziej prestiżowym literackim wyróżnieniem we Francji. Uhonorowano nią Marcela Prousta, Simone de Beauvoir, Romaina Gary i Jonathana Little’a. Teraz do tego zacnego grona dołączył Eric-Emmanuel Schmitt, dramaturg, filozof i pisarz tłumaczony na 35 języków. Nie wiem nic o przekładach Trucicielki, wolałbym jednak, aby akurat ta, szczęśliwie niewielka książeczka, została światu oszczędzona.
Notki okładkowe delikatnie sugerują, że Trucicielka jest powieścią, choć mamy do czynienia ze zbiorkiem opowiadań. A szkoda. Tekst tytułowy jest jeszcze znośny, za sprawą oszczędnego stylu i dobrze odrobionej psychologii głównych bohaterów. Starzejąca się kobieta najprawdopodobniej otruła swoich trzech mężów, następnie posłała do aniołków muskularnego kochanka, a wszystko uszło jej płazem. Uniewinniona! Dziś budzi niekłamaną grozę wśród dzieci, jest też atrakcją turystyczną miasteczka. Wycofana, fizycznie odpychająca, doskonale wpasowuje się w postać bezwzględnej morderczyni. Swoją tajemnicę powierza młodemu księdzu, wciągając go w dziwaczną grę w odkrywanie szczegółów przeszłości, bezpieczna dzięki tajemnicy spowiedzi. Opowiadając o szczegółach swych zbrodni sprawia, że młody duchowny niemal zyskuje status wspólnika, ale i sama dowiaduje się czegoś o sobie. Rozczarowujące zakończenie tego epizodu zaledwie zapowiada nieudolność pozostałych tekstów.
Bo i co tam znajdujemy? Mrukliwy marynarz podczas rejsu dowiaduje się, że jedna z jego córek umarła, pech chce, że nie ma pojęcia która, a jak każdy człowiek morza ma ich przecież zatrzęsienie. Więc próbuje dociec, myśli, jaka to latorośl jest warta poświęcenia, koniec końców cała sprawa okazuje się blagą, prowadzącą wilka morskiego do zmiany swojego życia w kierunku odpowiedzialnego ojcostwa. Inna opowieść – dwóch muzyków dobranych na zasadzie mierny ale wierny kontra genialny obibok. Jeden zostawia drugiego na pewną śmierć, ta jednak nie nadchodzi, lecz panowie ulegają rozdzieleniu. Ten co był dobry, staje się zły i odwrotnie, przy czym dobroć ta jest porównywalna tylko ze świętością Matki Teresy j jej podobnych. Analogicznie, łajdak gotów jest wypruwać serca niemowlętom. A jednak dochodzi do spotkania, ten co chciał się zemścić, wcale się nie mści, wpadają sobie w ramiona i jest słodko jak w telenoweli. Wreszcie, małżeństwo prezydenta Francji, niekoniecznie szczęśliwe – on ma kochankę, ona jest wredna po absurd i dopiero choroba nowotworowa ma szansę zwrócić ją ku dobru.
Streszczam tak nieładnie, ponieważ mam nadzieję, że zdradziwszy meandry fabularne zniechęcę wszystkich do czytania. Taki jest mój cel, gdyż pan Schmitt zwyczajnie na czytelników nie zasługuje, przynajmniej w odsłonie opowiadaniowej. Nagroda Goncourtów nie zmieni tej opinii i mogę co najwyżej zastanowić się, czy kapitułę tego wyróżnienia dotknął ten sam wirus, co komisję przyznającą literackie Noble (choć Vargas Llosa superspoko). Z każdej strony Trucicielki przebija ciepła naiwność odnośnie natury ludzkiej, nie mająca jednak w sobie nic urokliwego. To wynaturzenia kojarzące się z Paulo Coelho w jego największych dołach, świecki ekwiwalent umoralniających powiastek dla młodzieży, sprzedawanych w kościołach, gdzieś, w pierwszej połowie minionego wieku. Przerzucałem Trucicielkę wielokrotnie, próbując znaleźć coś, co mi umknęło, wiedziony napuszonym dziennikiem pisarza, na końcu książki usiłowałem trafić na tę głębię, ale nie umiem. Wbrew tematyce, wbrew mordom, paraliżom i logice zemsty, lektura Schmitta nasuwa skojarzenia z pałaszowaniem furgonu napoleonek, aż słodycz nie wróci do gardła, a potem wykona odważny krok dalej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze