"Taniec Victorii", Antonio Skarmeta
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuTak rozpisana fabuła „Tańca Victorii” nasuwa skojarzenia z wieloma filmami i książkami gangsterskimi pełnymi pięknych kobiet, kontrolowanej przemocy i rubaszności, takim „Vabankiem” w scenerii Ameryki Południowej. Antonio Skarmeta nie byłby sobą, gdyby poprzestał na stworzeniu kolejnej banalnej historyjki o skoku i kumplach albo zabawił się w mdłe moralizowanie, roztkliwianie się nad nieszczęściem, biedą i brudem kraju, w którym się narodził.
Oto prawdziwa historia z włamywaczami w roli głównej — dwóch mężczyzn korzysta z amnestii i opuszcza więzienie. Pierwszy to Angel Santiago, który przesiedział dwa lata za drobne przestępstwo i nie miał lekko. Już pierwszej nocy dyrektor kazał wrzucić go do celi pełnej zakapiorów golusieńkiego jak w dniu narodzenia. Drugi facet to Vergara Grey, legenda świata przestępczego, kasiarz w starym stylu, który nigdy nie splamił sobie rąk przemocą, za to żaden sejf nie zdoła mu się oprzeć. Ci dwaj wychodzą w gęste tło Chile, które wciąż uczy się demokracji, choć w nią nie wierzy.
Angel, bez grosza przy duszy, kombinuje, jak może, czyli obrabia bankomaty i sięga po cudze portfele, do czasu aż na jego drodze stanie piękna i nieletnia Victoria, która najbardziej na świecie chce zostać tancerką. Ich znajomość, choć przypadkowa, okazuje się głębsza i bardziej namiętna od mokrych snów na więziennej pryczy. Nie rozwiązuje tylko jednego, mianowicie kłopotów z pieniędzmi. Jeszcze raz – to Chile i te kłopoty mają prawie wszyscy, a skoro wszyscy, to także Vergara Grey.
Temu to się nie powiodło – nie dość, że swoje przesiedział, to jeszcze rodzina się od niego odwróciła, wspólnik nie podzielił się należnymi pieniędzmi i jeszcze starość w oczy zagląda. Stąd oferta Angela brzmi interesująco: oto plan wyniesiony z więzienia — jest sejf i pieniądze, o które nikt się nie upomni. Sympatyczni kryminaliści nie wiedzą, że dyrektor więzienia, gdzie siedzieli, wysłał zabójcę, pewien, że czego jak czego, ale Angel nie podaruje mu wielokrotnego gwałtu pod celą. On musi dopaść chłopaka pierwszy.
Nie. Pomysł na książkę jest błyskotliwy w swej prostocie – oto bierzemy tę lipną, umowną konwencję przygód włamywaczy i traktujemy ją śmiertelnie serio, wyciągając ze stereotypu prawdziwe, to jest podyktowane przez niestereotypowe, czyli życiowe konsekwencje. Toż co drugi bandzior zaczyna przygodę w książce lub w filmie od wyjścia z więzienia – mało który był w tych filmach i książkach gwałcony. Musi oczywiście natrafić na miłość, ale co będzie z tą miłością, kiedy będzie trzeba zdobyć trochę pieniędzy, aby skok doszedł do skutku? Co zrobi dziewczyna? I tak dalej.
Skarmeta wzmacnia efekt realizmu, z lubością opisując najróżniejsze przyziemności – miłe lub nie – na których spędzają czas bohaterowie. Jedzenie, bijatyki, kradzieże, seks, wszystkiego jest tu dużo, do tego opisanych z południowoamerykańską werwą, w dodatku znakomitym stylem. Zresztą język pisarza dystansuje go od literatury groszowej, z której zaczerpnął fabułę do „Tańca Victorii”. Sam tytuł można interpretować dosłownie – w końcu motorem napędowym akcji jest zdobycie pieniędzy na edukację taneczną rzeczonej Victroii. Drugie odczytanie wiąże się z barwnie opisanym, choć ponurym Chile po ustąpieniu generała Pinocheta. Tańczące „zwycięstwo” zyskuje tutaj nowe, ironiczne znaczenie.
Przede wszystkim zaś jest to przepięknie napisana książka o ludziach, ich marzeniach i rzeczach najważniejszych – miłości, śmierci, przyjaźni, o tym, czy trzeba się mścić, czy nie trzeba. Momentami zabawna, gorzka pod koniec, może nawet znakomita.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze