"PitBull", reż. Patryk Vega
DOROTA SMELA • dawno temuW produkcji zdecydowali się wziąć udział znani i nieznani aktorzy, ci pierwsi jednak są nie do poznania. Posągowa Stenka z worami pod oczami i tłustymi włosami jako dzieciobójczyni to rewelacja, Foremniak z wielkim brzuchem i złą cerą też nie wypada najgorzej. Co do Gajosa i Grabowskiego rezultat, choć bardziej przewidywalny, wciąż robi wrażenie. Za to Dorociński wcale nie musiał sobie spiłować zęba, żeby wypaść hiperwiarygodnie. „Pitbull” gryzie aż do krwi. Trzeba to docenić.
Pośród mizerii produkcyjnej na naszym rynku filmowym zwykłego raka bierze się mylnie za złotą rybkę. Rozbuchany entuzjazm krytyki wobec wszystkiego, co choć trochę w swojej poetyce odbiega od serialowej papki w stylu „M jak Miłość”, zazwyczaj okazuje się bezpodstawny. Gorzko robi się jednak dopiero wtedy, kiedy obciążony złudnymi nadziejami twórca wraca z jakiejś Wenecji z pustymi rękoma, nieobciążony zaszczytami. Sama publika zazwyczaj opieszale reaguje na afisz z rodzimej wytwórni snów. Słusznie zakładając, że żaden wyjątek nie przełamie tej smutnej karmy. A przecież raz na kilka lat dawna świetność naszej kinematografii się reinkarnuje. Pewnie trudno Wam będzie w to uwierzyć, ale tym razem ta reinkarnacja ma na imię „Pitbull”.
Tytuł straszy, sam film jeszcze bardziej, ale ze zgoła innej przyczyny niż „M jak Miłość”. Debiutant, Patryk Vega, sprzedaje nam 100 minut męskiego, twardego jak ołowiany nabój kina akcji przemieszanego z dramatem środowiskowym. Pierwotnie film miał nosić tytuł „Policja” i dlatego można by go sklasyfikować jako „policyjniaka”, z pewnością jednak w dość hardcore’owym wydaniu. Bo jeśli komuś kły „Psów” – mniej lub bardziej wściekłych — wbiły się w pamięć, to „Pitbull” odgryzie mu kawał wrażliwości.
Osią fabuły jest polowanie na bossa ormiańskiej mafii – Saidę. Egzekucje, morderstwa, porwania, cokolwiek dzieje się w rejonie stadionów, na których kwitnie kontrabanda, on za tym stoi. Nawet przestępczy półświatek ze Wschodu ma go powyżej uszu i najchętniej wykończyłby bandytę — preferencyjnie rękami policji. W ten sposób do akcji wkracza młody, nieugięty podkomisarz wydziału zabójstw – Despero. Nie jest to wcale samotny mściciel z futerałem na gitarę, tylko jeden z wielu graczy w tej niebezpiecznej przepychance. Cały posterunek, plus mokotowscy zakapiorzy oraz Wor, będący kimś w rodzaju sędziego wśród ormiańskich przestępców – wszyscy podają tu sobie piłkę. Przy okazji poznajemy „urokliwych” zawodników i zawodowców z posterunku o nieznanym numerze. Metyla –aspiranta policji z ilorazem inteligencji spełniającym wymagania Mensy, który nie rozstaje się z butelką wódki. Bluźni, zalicza jeden stan pomroczny po drugim i krąży między mieszkaniami byłej żony i kochanki, które wyraźnie mu się mylą. Gebels, starszy aspirant o imponującym stażu zasłynął jako przeciwnik korupcji, a teraz dorabia jako parkingowy, bo nie stać go na alimenty. Jest też Benek – najlepszy strzelec w okręgu, któremu zostały 2 miesiące do emerytury, choroba wieńcowa i brak perspektyw na spokojną starość. I Nielat, żółtodziób, od miesiąca w szeregach policyjnych, który włóczy się z narkomanami na Centralnym, pali crack i pakuje w coraz gorsze zadymy. I tak dalej. Galeria postaci, których nie powstydziłby się Tarantino jest żywa i wyrazista jak bródnowska żulerka. Panowie są zaniedbani, spoceni i noszą się jak z lumpeksów (gdzie się podziały modne skóry i fury?) i mówią żargonem, który niekiedy równie ciężko zrozumieć jak grypserę z „Symetrii” Niewolskiego.
Na pierwszy rzut okaz nijak nie widać, po której stronie barykady zawodnik stoi. Dopiero, powolnie wprowadzani w zawiłą intrygę kryminalną, zaczynamy ustawiać ich jak pionki na szachownicy. Nie jest to jednak w żadnym razie czarno-biały świat. Gliniarze nie są bohaterami ani odrealnionymi playboyami i daleko im do supermanów. Żyją tak blisko ściganych przez siebie bandziorów, że jednych i drugich zdaje się dzielić cienka ścianka z dykty.
Vega zwierza się, że chciał zrobić film noir. W paru scenach „Pitbull” jest bardzo noir, ale jeszcze bliżej mu do gris, czyli szarego i dołującego cinéma vérité. Chropawe zdjęcia, niedoinwestowanie, które paradoksalnie pracuje tu na wartość artystyczną filmu i scenografia jak ze złego snu ubeka – sama prawda, która aż w oczy kole. Jest w tym wszystkim zarówno nuta ekspresjonizmum jak i dziwacznego reality show. W końcu swój scenariusz Vega napisał na podstawie kilkuletnich doświadczeń z gliniarzami, o których na kręcił dokumenty TV („Prawdziwe Psy”).
Na tym komisariacie nie działają monitory, drukarki, a biurka i reszta nędznego umeblowania wciąż pamięta stary system. Na ścianie wisi plakat z nagim kociakiem i kartka z napisem: „A gdy Bóg zobaczył naszą pracę, był zadowolony. Kiedy jednak poznał wysokość naszych zarobków, gorzko zapłakał”. Faktycznie chce się płakać, kiedy Gebels po raz kolejny odrzuciwszy łapówkę — torbę podróżną wypchaną dolarami — dostaje w nagrodę od szefostwa 800 złotych. Biedni faceci! Czy już takie wyczyny nie robią z nich herosów? Jeśli jakieś granice między dobrem i złem w tym świecie istnieją, to buduje je chyba właśnie pieniądz. Reszta jest dyskusyjna — można po pijaku strzelić do kobiety w ciąży i nie stracić odznaki. Można uwieść młodziutką Ormiankę z różowymi tipsami tylko po to, żeby przyszpilić jej ojca. Etyka to zabawa dla bardzo dorosłych, a „Pitbull” to zabawa dla odważnych.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze