"Podwodne życie ze Stevem Zissou", reż. Wes Anderson
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuPodwodne życie ze Stevem Zissou jest nieco cieplejsze i lżejsze od poprzednich filmów Andersona, choć wciąż sporo w nim kpiny i ludzkiego dramatu, sporo zmyśleń i niebagatelnych prawd. Każdy film tego reżysera ma specyficzny i rozpoznawalny posmak. Lojalnie przestrzegam, jest to smak nie na każde podniebienie. Coś, a la niepowtarzalne potrawy regionalne; smażone w cukrze insekty, woniejące francuskie sery, albo angielskie ciastka z nereczkami, podlane miętowym sosem.
Absolutnie nie przygodowy film przygodowy, z mega gwiazdorską obsadą. Powiedziałbym wręcz, że jest to film antyprzygodowy. Efekty specjalne zastąpiła w nim awangardowa grafika, wolna od komputerowego połysku, a wielkie gwiazdy kina zostały strącone z nieboskłonu.
Podstarzały odkrywca podmorskiej fauny, kapitan Steve Zissou, szykuje się do kolejnej wyprawy. Zmierza nakręcić film o niezbadanym dobrze gatunku rekina. Pobudki Zissou są praktyczne – jego ostatnie filmy zrobiły klapę, a sensacyjny materiał o rekinie lampartowatym ma znowu wnieść go na szczyt. Z drugiej strony przedsięwzięcie ma charakter osobistej vendetty, gdyż zwierzak ów pożarł najlepszego przyjaciela kapitana.
Zissou (w tej roli zjawiskowy Bill Murray), przechodzi poważne kłopoty osobiste. Konfrontuje się z synem (Owen Wilson), którego do tej pory nie poznał, a jego majestatyczna małżonka (Anjelica Huston) zaczyna zdradzać objawy zmęczenia mężem – egocentrykiem. Na domiar złego na horyzoncie pojawia się młoda, ponętna dziennikarka w zaawansowanej ciąży (Cate Blanchett)…
Podwodne życie ma w sobie coś z ducha wielkich odkryć geograficznych, wynalazków i przygód XIX wieku, coś z powieści Hermana Melville’a i Juliusza Verne’a. Etos odkrywcy jest tu oczywiście wykpiony, lecz jest to kpina dobroduszna. Oto próbka stylu Andersona:
Bohaterowie są zmęczeni. Rozparci w fotelach oglądają film. Niemiecki mechanik Klaus (Willem Dafoe) z rozrzewnieniem spogląda na archiwalne nagrania z czasów świetności Zissou i jego ekipy. Na ekranie Murray, Dafoe i reszta taplają się w gorącym źródle, gdzieś w strefie podbiegunowej. Nagle dobiega ich wołanie, a raczej chrobotanie o pomoc. Coś szamocze się pod lodem. Pełna mobilizacja, dramatyczna akcja, i podróżnicy wydobywają ze śniegu małe, białe zwierzątko. To mangusta śnieżna, krzyczy któryś. A jednak nie wyginęły!
Scenka jest zabawna, ale pies nie tu i głębiej jest pogrzebany. Otóż mangusta, inaczej mówiąc ichneumon, jest małym, łasicowatym ssakiem, znanym z upodobania do węży. Można ją spotkać tam, gdzie występują gady, na które poluje. Przede wszystkim w Egipcie i w Indiach. Wszędzie, tylko nie w okolicy bieguna.
Podwodne życie ze Stevem Zissou jest nieco cieplejsze i lżejsze od poprzednich filmów Andersona, choć wciąż sporo w nim kpiny i ludzkiego dramatu, sporo zmyśleń i niebagatelnych prawd. Każdy film tego reżysera ma specyficzny i rozpoznawalny posmak. Lojalnie przestrzegam, jest to smak nie na każde podniebienie. Coś, a la niepowtarzalne potrawy regionalne; smażone w cukrze insekty, woniejące francuskie sery, albo angielskie ciastka z nereczkami, podlane miętowym sosem. Niektórzy to lubią, innych może osłabić. Ja lubię.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze