„Harry Brown”, Daniel Barber
DOROTA SMELA • dawno temuThriller sensacyjny z elementami kina społecznego, jednocześnie opowieść o tym, że nigdy nie jest za późno, by przerwać marazm i otwarcie sprzeciwić się terrorowi bezprawia. Film ma swój klimat. Wnętrza i nokturnowe plenery budzą niepokój. Michael Caine na swój sposób frapuje. Wrażenie robi też mocny, pełen wulgaryzmów język przestępców i ich testosteronowe interakcje.
Thriller sensacyjny z elementami kina społecznego plus opowieść o tym, że nigdy nie jest za późno, by przerwać marazm i otwarcie sprzeciwić się terrorowi bezprawia.
Bohater filmu, tytułowy Harry Brown, to weteran wojenny, który dożywa swych dni w bloku na obrzeżach Londynu. Okolica jest nieciekawa — to teren działań chuliganów i mafii narkotykowej, na którym niemal codziennie w ramach porachunków między gangami ktoś zostaje pobity, okaleczony lub pozbawiony życia.
Nierzadko ofiarą rzezimieszków pada przypadkowy przechodzień. Harry obserwuje ten brutalny świat z zacisza swego skromnego lokum, rozmyślając o zmarłej niedawno żonie. Został mu tylko Leonard, stary wiarus, który podobnie jak on nie może odnaleźć się we współczesnej rzeczywistości. Kiedy Len ginie wkrótce w bezsensownej bójce z rąk młodocianych przestępców, w dobrodusznym Harrym coś pęka. A ponieważ miejscowa policja w osobie młodej i zdecydowanie zbyt łagodnej pani komisarz okazuje się wobec gangów bezradna, emeryt postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Ma nad przeciwnikami sporą przewagę - nikt przecież, łącznie z policją, nie spodziewa się ataku ze strony powłóczącego nogami dziadka z rozedmą płuc.
Debiutujący reżyser, Brytyjczyk Daniel Barber, niewątpliwe uczył się rzemiosła na amerykańskiej klasyce. Nie trzeba być specjalnie spostrzegawczym, by zorientować się, że spore piętno na jego wyobraźni wycisnął dorobek życia Clinta Eastwooda. Bo przecież oglądając ten moralitet nieraz przypomina nam się Walt Kowalski z Grand Torino - człowiek starej daty, który nie mógł bezczynnie patrzeć na raka, który toczy nędzne przedmieścia. Obydwaj panowie są emerytowanymi mścicielami.
Ale to tyle zbieżności, dalej są same różnice. Bo wspólny punkt wyjścia fabuł i podobieństwo bohaterów wynika tu wyraźnie z bezwstydnego ściągania z Eastwooda. To, co zapowiadało się na soczysty portret londyńskich suburbiów i charakterną grę z konwencją kina społecznego, okazuje się zwykłą wydmuszką. Wtórność scenariusza to nie jedyny problem filmu Barbera. W oczy kole niski budżet, wymuszający karygodne uproszczenia: miejska dżungla ogranicza się tu do jednego podwórka i przejścia podziemnego, a organizacja przestępcza — do grupki kilku krnąbrnych dzieciaków, wśród których prym wiodą karykaturalni w swym zepsuciu dilerzy palący trawkę wprost z lufy pistoletu i chodzący z igłą w ręce.
Sam Harry pozostaje z kolei postacią nieprzeniknioną, człowiekiem obdarzonym typową dla wieku starczego flegmą. Nie zauważamy momentu, w którym dokonuje się w nim przemiana z bezradnego starca w brudnego Harry'ego. A jego nowe wcielenie wydaje się zbyt skuteczne w działaniu — to, co nie udaje się policji dysponującej szwadronem ludzi i nowoczesną techniką, Harry załatwia w pojedynkę, stosując tricki rodem z serii o Bondzie.
Owszem, film Daniela Barbera ma swój klimat. Kręcone w tzw. niskim kluczu wnętrza i nokturnowe plenery budzą jakiś niepokój. Michael Caine zaś to aktor o twarzy, która choćby nie próbowała niczego wyrazić, i tak na swój sposób frapuje. Wrażenie robi też mocny, pełen wulgaryzmów język przestępców i ich testosteronowe interakcje — są tu fragmenty o sile oddziaływania społecznego reportażu. Co z tego, kiedy w miarę trwania filmu wszystkie te zabiegi zostają zaprzęgnięte do budzenia w widzu najprostszych instynktów — głównie przyjemności i satysfakcji z patrzenia na przemoc, którą tu nazywa się wymierzaniem sprawiedliwości.
Harry Brown daje się oglądać, ale rozrywka to żadna, a doznania artystyczne mizerne.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze