Niemocy polskiej kinematografii, czy to dotkniętego podagrą i starczym uwiądemkina wysokobudżetowych adaptacji lektur szkolnych, czy to zbanalizowanego i jałowego,wulgarnego kina popularnego niewysokich lotów pod batutą młodej kadry reżyserskiej,diagnozować szerzej nie będę. Powiem tylko, że o ile wyrozumiale przymykam okona braki materialne i materiałowe rodzimej kinematografii, biedne dekoracje,niewymyślną scenerię, o tyle wtórności i miałkości scenariuszy oraz dialogówserdecznie mam dość.
Na Ciało szedłem z nadzieją, że powstał film eksperymentującyz konwencją i aktorskim materiałem (Królikowski, Hirsch, Olszówka), odświeżającywizerunek steranego, podupadłego środowiska filmowców, Bóg jeden wie, jak bardzotego potrzebującego. Niepokorny, bo powstały na przekór marazmowi, uprzedzeniomi zalęgłej się w lędźwiach impotencji, i figlarny. Z kina niestety wychodziłem przekonany,że ten obraz - przepraszam za obrazowość, ale polskie kino to kino męskie - niczegodo pionu nie postawi.
Ciało to biegnąca wielotorowo ku kulminacji czarna komedia o wdzięcznychłotrzykach o miękkich sercach, o bezdusznym esbeku i zepsutym senatorze, którytemu pierwszemu napędził stracha, o rezolutnych, nazbyt życiowych zakonnicachi o kłopotliwym truposzu, którego dwóch swarliwych przyjaciół, ludzi bez zawodui powołania, chce odnaleźć, a wszyscy inni chcą się pozbyć. Tak ogólnie nakreślonypunkt wyjścia nie rozstrzyga jeszcze, czy film będzie udany czy nie. W przypadkuCiała wszystko zgrabnie się splata, śledzenie zwrotów i zaskoczeń fabułynie wymaga od widza szczególnej łatwowierności bądź pobłażliwości, jednak efektkomediowy czy też dramatyczny jest z tego żaden. Jeżeli polscy kinematografowieparający się (vide Machulski, Lubaszenko, teraz Tomasz Konecki,Andrzej Saramonowicz) powyżej uszu mają zjadliwych krytyk, niech wezmą sobiedo serca poniższe.
Polskie kino komediowe, co w mikroskali unaocznia Ciało, boryka się z problememjęzyka mówionego. Praktykowaną manierą, scenariuszowym wybiegiem w zamyśle byćmoże słusznym, jest zestawianie języka ulicy, quasi-slangu pełnego zająknięć, chrząknięć,ubarwionego kretyńskimi, niewyraźnymi minami, z językiem górnolotnym i erudycyjnym,dżentelmeńskim i gładkim. Niefortunnie jednak ta opozycja w polskim kinie wypada mizerniei sztucznie. Zresztą kto raz słyszał, jak konwersują na żywo "karki", "dresy" i złodziejaszki, ten wie, że więcej w ich rozmowach nieintencjonalnego komizmu, czarnego humoru i niewymuszonej grozy niż w nieżywym Ciele. Wysnuję przypuszczenie, że z lepszym skutkiem byłoby pójść na całość i kazać bohaterom mówić językiem autentycznej ulicy.
Więc jeśli nie dobre dialogi, to co? Obraz Saramowicza i Koneckiego posiłkuje się anachroniczną gagowością i wysilona rubasznością. Aktorzy biegają, potykają się, wpadają na siebie, kłócą się, wygłaszają nieśmieszne "herezje", jak np. snucie domysłów wokół rzekomych seksualnych perypetii protagonistów Kubusia Puchatka.
W Ciele wiele jest na niby, przewrotnie i zawile, a jednak przewidywalniei jak po sznurku biegnące. Poniekąd to film wybijający się ponad ostatnie dokonaniapolskich asów, blamażu uniknięto, jednak nie budzi zbyt wielu pozytywnych emocji.