Większość z Was doskonale pamięta Tess Polańskiego, więc pokrótce: to opowieść o mezaliansie. O zakazanej miłości ubogiej dziewczyny i syna zamożnego arystokraty. Mezalians w XXI wieku? Absurd, prawda? I w tym momencie poszczególne elementy układanki zaczynają do siebie pasować. Jeżeli Tess wciąż ma być wciąż wiarygodna, trudno o lepszą scenerię niż Indie z ich podziałem kastowym! Pierwsze sceny przypominają też, że Winterbottom obok wypowiedzi politycznych, kina gatunków itd. ma w dorobku (de facto moje ulubione) tzw. filmy rock’n’rollowe (24 hour party people, 9 Songs). Stąd bardzo nowoczesne ujęcie: synem arystokraty jest potomek bogatego hotelarza, typowy freak i globtroter. Jay (Riz Ahmed) pali jointy, podróżuje z plecakiem, kręci amatorskie filmy. Winterbottom idzie tym tropem. Kiedy zakochani uciekną z rodzinnego Radżastanu (gdzie spotykać mogą się jedynie w głębokiej tajemnicy) do Bombaju, przywita ich świat artystycznej bohemy. Wolne związki, barwne imprezy, niskobudżetowe projekty artystyczne… tu kasty są odpowiednikiem naszych moherów, swoistym faux pas. To kolejny przykład sprytu Winterbottoma. Łatwo zrozumieć, co miał do zaoferowania posągowej Pinto fajtłapowaty w gruncie rzeczy Jay. Całość ponownie okazuje się wiarygodna.
Truizmem jest pisać, że Triszna to obraz pięknie sfotografowany, pomysłowo zmontowany, pełen energii: to w przypadku Winterbottoma norma, do której zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Triszna cieszy oko i ogląda się ją naprawdę dobrze. Tyle, że do pewnego momentu. W drugiej połowie zawodzi Pinto. Z początku nie tyle dobrze gra, co zwyczajnie pasuje do roli. Nieśmiała, pełna wątpliwości, niewykształcona, ale przepiękna dziewczyna ze wsi olśniona blaskiem wielkiego świata: tutaj sarnie oczy i zmysłowe westchnienia aktorki mieszczą się w konwencji. Dalej sprawy się komplikują, opowieść zyskuje tzw. drugie dno, pojawiają się treści psychologiczne. Tego Pinto zagrać już nie potrafi, prawdziwą klęskę ponosi w finale. Niczego nie zdradzę, ale pamiętający liczne ekranizacje Tess wiedzą o co chodzi: dwie potwornie trudne sceny. Wymagające grymasu na miarę „pif-paf” De Niro z Taksówkarza. Nastassja Kinski (muza Polańskiego) dała sobie z nimi radę, Pinto jest groteskowa, niezamierzenia śmieszna i tak się to kończy: gromkim śmiechem na widowni.
Ale i tak warto wpisać Trisznę na listę filmów „do obejrzenia”. Nie w pierwszej kolejności (tu polecałbym m.in. Sugar Mana, czy Hitchcocka), ale bez obaw. Bo prawdziwą gratka jest wspomniana zmiana czasu akcji. Śmiały zabieg uwspółcześnienia prozy Hardy’ego. Winterbottom z jednej strony szarżuje, chwilami blisko mu do Romea i Julii Luhrmanna. Z drugiej nie ma tu (jak u Luhrmanna) ordynarnej komercji, błyskotek a’la MTV, taniego mizdrzenia się do szerokiego odbiorcy. Zabieg ciekawy, wyważony i koniec końców skutecznie całą Trisznę broniący.