„Przeszłość”, Asghar Farhadi
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKino przejmująco smutne. Ale też kino naprawdę niezwykłe. „Przeszłość” oklaskują widzowie i krytycy na całym świecie. Nie jest to kino lekkie, łatwe i przyjemne, ale dla każdego szanującego się kinomana stanowi tzw. lekturę obowiązkową. Polecam!
Farhadi zaryzykował. Po głośnym „Co wiesz o Elly?” i przełomowym dla jego kariery (nagrodzonym m.in. Oscarem, Złotym Niedźwiedziem, Złotym Globem) „Rozstaniu”, porzucił rodzinny Iran. „Przeszłość” rozgrywa się w Paryżu, aktorzy mówią tu po francusku. Pierwszy film w obcych realiach i obcym języku: wykładali się na tym nawet najwięksi. Dla Farhadiego był to ostateczny egzamin na przynależność do grona prawdziwych mistrzów współczesnego kina. Egzamin – powiedzmy to od razu – zdany celująco.
Ahmad (Ali Mosaffa) i Marie (nagrodzona za tę rolę canneńską Palmą dla najlepszej aktorki Berenice Bejo) rozstali się cztery lata temu. On przylatuje do Paryża, by podpisać papiery rozwodowe: ona potrzebuje ich, by wyjść za mąż za nowego partnera, Samira (znany m.in. z „Proroka” Tahar Rahim). Pogodzony z sytuacją Ahmad cieszy się na spotkanie z pasierbicami, mimo początkowych oporów godzi się nocować u Marie. Spodziewa się sielankowego, pełnego harmonii nastroju, ale od początku wyczuwa, że „coś tu nie gra”.
O wielu twórcach na tym etapie powiedzielibyśmy, że zaczynają się powtarzać. Bo rzeczywiście: Farhadi konsekwentnie trzyma się obranej przed laty metody. Wychodzi od prostej, zwyczajnej (złośliwi mogą powiedzą: telenowelowej) sytuacji. Zwykle jest to rozpad relacji, często też niefortunny zbieg okoliczności, nieszczęśliwy wypadek. Szybko orientujemy się, że nie wiemy wszystkiego. Powierzchowne gesty, zawieszone spojrzenia, wyczuwalne konflikty naprowadzają widza na trop kolejnych niedomówień, skrywanych tajemnic. Te ostatnie tworzą misternie utkaną sieć. Reżyser powoli odsłania przed nami kolejne elementy układanki, zbija nas z tropu, redefiniuje sytuację, każe patrzeć na nią z punktu widzenia coraz to i nowych bohaterów. I chociaż nie ma tu śladu tzw. sensacyjnych zdarzeń, ogląda się to niczym Hitchcockowski thriller. Farhadi zaciekawia, wciąga odbiorcę do swojego prywatnego śledztwa. Umie zaskakiwać i przede wszystkim: oddziaływać na emocje. Udało mu się to we wspomnianych „Co wiesz o Elly?” i „Rozstaniu”, udaje się także i tym razem.
Bo chociaż „Przeszłość” operuje znaną wielbicielom Farhadiego formą, to wciąż jest w niej ta sama świeżość i siła. Coś co trzyma widza za gardło, w nieskończoność (a w każdym razie do końca seansu) podbija napięcie. Dziwne tym bardziej, że na ekranie naprawdę niewiele się dzieje. Reżyser stawia na powolną, statyczną narrację. Tyle, że kontroluje ją naprawdę po mistrzowsku. Ważne jest każde ujęcie, każdy detal. Kolejne poziomy wielowarstwowych historii zdradzają często pojedyncze gesty wyśmienicie prowadzonych aktorów. Można zastanawiać się dlaczego „ekranowa nuda” Farhadiego okazuje się tak bardzo angażująca. Na pewno reżyser jest doskonałym psychologiem. Koncentruje się nie na faktach, ale na zapoczątkowanych przez nie, wiarygodnie ukazanych emocjach. Jest też niezwykle humanitarny, ludzki. Chociaż jego tragedie rozgrywają się zwykle w przestrzeni związku, lub rodziny, nie ma tu (charakterystycznej choćby dla „Dogmy”) bezlitosnej wiwisekcji. Przeciwnie: widzimy kolejne stadia rozpadu relacji, ale pokazane są one z ogromną empatią. Czuć, że twórca rozumie swoich bohaterów, walczy o ich szczęście, jest wyrozumiały dla ludzkich słabości. Stąd pojawia się nadzieja, historia prowokuje swoiste katharsis. Nieznających twórczości reżysera wypada ostrzec, że i tak jest to kino przejmująco smutne. Ale też kino naprawdę niezwykłe.
„Przeszłość” oklaskują widzowie i krytycy na całym świecie. Ci ostatni pro forma rozważają, czy to film lepszy, czy (zastrzegając od razu, że jeżeli, to odrobinę) gorszy od „Rozstania”. Mi podobał się nawet bardziej. Za sprawą miejsca akcji. Osadzone w realiach Iranu dramaty pozwalały szukać przyczyn w opresji politycznego czy religijnego reżimu. Rozegrane w wolnym, europejskim świecie okazują się tak samo przejmujące, ale jeszcze bardziej uniwersalne. Cóż dodać? Że nie cierpię recenzji pisanych „na kolanach”, ale, tym razem nie potrafiłem inaczej. I, że chociaż nie jest to kino lekkie, łatwe i przyjemne, to dla każdego szanującego się kinomana stanowi tzw. lekturę obowiązkową. Polecam!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze