"Paranoid Park", Gus Van Sant
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuMamy tu niespieszny, ale hipnotyzujący rozwój wydarzeń; skromne, ale przepiękne zdjęcia; niepokojącą i nieprzystającą do obrazu muzykę; pozornie chłodną, beznamiętną narrację. Słynny reżyser posiadł niezawodny klucz do świata młodych - nie ocenia, nie moralizuje, omija pułapki łatwej dydaktyki, nie wskazuje rozwiązań - po prostu obserwuje z głęboką empatią i zrozumieniem. Tym samym daje nam niezwykłą możliwość oglądania świata oczami bohatera.
Powraca niestrudzony kronikarz życia outsiderów Gus Van Sant. Niegdyś młody gniewny amerykańskiego kina, obecnie (po Złotej Palmie za Słonia) uznany już klasyk niezależnych produkcji. Tym razem Van Sant bierze na warsztat książkę Blake'a Nelsona pod tym samym tytułem (Paranoid Park).
Alex to typowy amerykański nastolatek. Apatyczny, wycofany, nie chce brać udziału w dorosłym życiu, jeśli ma ono przypominać to wszystko, co obserwuje wokół siebie. Rodzice Alexa planują rozwód, dziewczyna, której nie darzy specjalną sympatią, pozornie głęboko przeżywa ich związek, ale przeżywa go głównie na użytek relacji, jakie będzie mogła zdać koleżankom. Ktoś wspomina o szkole, egzaminach — wszystko to wydaje się nie dotyczyć Alexa, chłopak żyje we własnym świecie. Tak naprawdę interesuje go jazda na deskorolce. Przestrzeń i ludzi, z którymi się identyfikuje, znajduje w Paranoid Park — nielegalnym, zasquotowanym skate parku. Spotykają się tam wszyscy miejscowi nieprzystosowani. Któregoś wieczoru w Paranoid ginie nękający młodych strażnik. Rozpoczyna się śledztwo.
Trudno pisać o tym filmie. Z jednej strony jest to Van Sant, mistrz, który doskonale wie, jak zrobić obraz mądry i przejmujący. I całą tę wiedzę w Paranoid Park wykorzystuje. Z drugiej strony Van Sant wypracował na potrzeby Słonia niezwykle oryginalną estetykę, od której wyraźnie nie potrafi się oderwać. I jest Paranoid Park dowodem na wyczerpanie tej koncepcji. Mistrz pozostaje mistrzem, ale zaczyna się powtarzać.
Mamy tu wszystko, za co doceniono tzw."trylogię śmierci" (umowne określenie trzech ostatnich obrazów Van Santa - Słonia, Gerry i Last Days). A więc niespieszny (ale hipnotyzujący) rozwój wydarzeń. Skromne, ale przepiękne zdjęcia (tym razem autorstwa etatowego operatora Wong Kar Waia Christophera Doyle'a). Niepokojącą, bo na pierwszy rzut oka (czy może ucha) nieprzystającą do obrazu muzykę. I przede wszystkim samą metodę narracyjną. Pozornie chłodną, beznamiętną, wręcz paradokumentalną. Pozornie — bo mało kto potrafi portretować młodych nieprzystosowanych z tak głęboką empatią i zrozumieniem, z jakimi czyni to Van Sant. Słynny reżyser posiadł niezawodny klucz do świata młodych — nie ocenia, nie moralizuje, omija pułapki łatwej dydaktyki, nie wskazuje rozwiązań — po prostu obserwuje. Tym samym daje nam niezwykłą możliwość oglądania świata oczami bohatera.
Tyle miodu, ale w tym wypadku nie może obejść się i bez łyżki dziegciu. Bo nie sposób nie odnieść wrażenia, że Gus Van Sant od kilku lat bezlitośnie się powtarza. Jego obecna sytuacja przypomina tę sprzed Słonia. Miał wtedy Van Sant wypracowaną w Drugstore Cowboy, Moim własnym Idaho i I kowbojki mogą marzyć oryginalną estetykę, miał sukcesy, ale miał też świadomość końca pewnego etapu, konieczności zmian. Odważne przewartościowanie dotychczasowych osiągnięć przyniosło mu wtedy Złotą Palmę. Mam nadzieję, że tak będzie i tym razem, bo Paranoid Park owszem, jest filmem udanym, ale razi rutyną, drażni ciągłym powtarzaniem tych samych pomysłów.
Drażni również brak konsekwencji i samodyscypliny reżysera. Zagłaskany przez krytykę Van Sant najwyraźniej uwierzył we własną nieomylność. W efekcie Paranoid Park jest obrazem niespójnym. Są w nim fragmenty piękne i przejmujące, ale są też szkolne wręcz błędy. Brakuje zakończenia. Teoretycznie usprawiedliwia to paradokumentalna koncepcja całości, ale jedynie teoretycznie — tak naprawdę odnosimy wrażenie, że Van Sant w pewnym momencie znudził się całą historią i zdecydował: no dobra, tutaj kończymy, takie to będzie "niby realistyczne". Podobnie rzecz ma się z — niezwykłym jak na tak krótki film (85 minut) nagromadzeniem scen efektownych, ale zbędnych, nic do filmu nie wnoszących. Czuć, że lektura literackiego pierwowzoru zainspirowała Van Santa, że ofiarowała mu pomysły na cały szereg pięknych i efektownych scen. Tyle że reżyser najwyraźniej nie dokonał żadnej selekcji tych pomysłów, poutykał wszystkie (nierzadko genialne) patenty, nie przejmując się za specjalnie tym, czy pasują do filmu, czy nie.
I tak to wygląda. Fani ostatnich produkcji Van Santa będą na pewno zachwyceni. Zwolennicy socjologicznych obserwacji i poetyckich pejzaży również. Powiem szczerze – gdyby Paranoid Park był dziełem debiutanta, dałbym cztery gwiazdki i namawiałbym do śledzenia dalszych poczynań twórcy. Ale mamy do czynienia z utytułowanym mistrzem, nestorem kina niezależnego i w tym kontekście nie sposób nie odnieść wrażenia, że Van Sant przechodzi kryzys, powtarza się, brakuje mu świeżej koncepcji. Czy blisko sześćdziesięcioletniemu reżyserowi starczy sił i pomysłów, żeby po raz kolejny przewartościować dotychczasowe dokonania i zaprezentować coś całkiem nowego — tego nie wiem. Paranoid Park z całą pewnością nie jest zwiastunem takich zmian.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze