Tusz False Lash Wings ma sprawić, że rzęsy będą zalotnie wywinięte i wydłużone w zewnętrznych kącikach oczu, a efekt ma przypominać skrzydła motyla. Jak te obietnice sprawdzają się w praktyce? Cóż, producent trochę się zagalopował, ale muszę powiedzieć, że tak czy inaczej ten tusz jest dobry, nie najlepszy, jaki miałam, ale po prostu dobry.
Opakowanie przyciąga wzrok już na półce w sklepie - srebro-czarne, trochę futurystyczne. Podoba mi się. Zaskoczeniem może być szczoteczka, a raczej grzebyk z plastikowymi ząbkami. Nie ma co się jej obawiać - maluje się nim łatwo, nabiera tyle tuszu ile potrzeba, nie skleja rzęs. Czerń jest intensywna. Odpowiada mi się także nie za gęsta i nie za rzadka konsystencja, bo dla mnie nie ma nic gorszego niż tusz rzadki jak woda, którym nie sposób się pomalować albo przeciwnie - przypominający smołę, która zmienia rzęsy w jedną, wielką ”kluchę”.
Od dobrego tuszu wymagam przede wszystkim widocznego pogrubienia i wydłużenia. Lubię, kiedy rzęsy są mocno widoczne. Falsh Lash Wings to właśnie robi. Ładnie pogrubia, rozdziela i wydłuża rzęsy, jest ich jakby więcej. Ale nie zauważyłam tutaj żadnego efektu WOW! Nic co odróżniałoby ten szeroko reklamowany tusz od innych w podobnym przedziale cenowym. Wydłużenie w kącikach to chwyt marketingowy, nic takiego nie ma tu miejsca. Moja mama również kupiła ten kosmetyk i podziela w pełni moją opinie, że ten tusz jest dobry, ale nie ”rzuca na kolana”.
Warto dodać, że jest trwały. Nie rozmazuje się ani nie kruszy praktycznie przez cały dzień. Można go zmyć każdym preparatem do demakijażu oczu.
Używam chętnie innych tuszy L’Oreal i to je będę kupowała w przyszłości, a opisywany kosmetyk był miłą odskocznią od codziennie używanych przeze mnie maskar. Jak każdą nowość tak i tę warto samemu przetestować. Być może dla Was okaże się tym ulubionym?