„Mr. Nice”, Bernard Rose
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuEkranizacja bestsellerowej autobiografii Howarda Marksa. Miała to być „angielska odpowiedź na Blow”, a wyszło co najwyżej kino, które fani Blow owszem, zaakceptują. Ale jedynie przez sympatię dla samej estetyki. Zaczyna się wyśmienicie, ale potem wkrada się nuda. Reżyser zgrabnie żongluje narracją, koncentruje się na analizie narodzin popkulturowego mitu i przypomina, że cała historia jest jedynie subiektywną relacją inteligentnego konfabulanta.
Biografie słynnych dilerów narkotykowych to bez mała odrębny gatunek filmowy. Wyróżnia go rozbuchana epicka narracja, silnie zaznaczony wątek komediowy, ale przede wszystkim precyzyjny (obejmujący m.in. głośne fakty, mody, obyczajowość) portret danej epoki. Blow z Deppem, Chłopaki z ferajny Scorsese, American Gangster Ridleya Scotta… jak dotąd reprezentowali ten nurt głównie Amerykanie. Teraz przyszedł czas na Brytyjczyków.
Mr. Nice to ekranizacja bestsellerowej autobiografii Howarda Marksa. Marks, absolwent Oksfordu, w krótkim czasie stał się jednym z największych przemytników haszyszu na świecie. Poza przemytem zajmował się też fizyką jądrową, pisarstwem, promował zespoły rockowe, współpracował m.in. z CIA, MI6 i IRA. Nigdy nie używał przemocy, opowiadał się za legalizacją, sławę przyniosła mu brawurowa obrona w trakcie procesu.
Zaczyna się to wszystko wyśmienicie. Rose efektownie akcentuje europejskie realia. Tam gdzie jego amerykańscy koledzy portretowali epokę dzieci kwiatów, on kreśli barwny obraz słynnego (i ponoć dalece bardziej dekadenckiego) swinging London. Rose zgrabnie żongluje narracją, chwilami koncentruje się na analizie narodzin popkulturowego mitu, kiedy indziej z łobuzerskim przymrużeniem oka przypomina, że cała historia jest jedynie subiektywną relacją inteligentnego konfabulanta, jakim był Marks. W ogóle póki Marks idzie w górę, trudno postawić filmowi jakiekolwiek zarzuty: jest dynamicznie, barwnie i ciekawie. Kapitalnie, w oderwaniu od jakiejkolwiek martyrologii ukazano tu zapijaczonych awanturników z IRA (cudowny David Thewlis jako słynny Jim McCan). Specyficzną opozycję dla nich stanowią safandułowaci agenci MI6 o aparycji godnej urzędników pocztowych. Urzekająca jest także tytułowa rola w wykonaniu Rhysa Ifansa: jego Marks to niezaprzeczalnie sympatyczny, wiecznie upalony gapa, który więcej zawdzięcza szczęściu niż rozumowi.
Niestety, gdzieś od połowy film systematycznie wytraca swój radosny impet. Udaje się jeszcze odtworzenie realiów głośnego procesu, ale kolejne wyczyny Marksa są coraz to i mniej prawdopodobne. Dyskretnie wkrada się tu (z czasem coraz mocniej zaznaczająca swoją obecność) nuda. Irytuje zbędne epatowanie osobistymi problemami Marksa, a próba ukazania go w roli ofiary zakrawa na nieco już zbyt ponury żart. W dodatku zabrakło tu (charakterystycznej dla amerykańskich produkcji tego typu) rzetelności w ukazaniu detali. Palacze wypuszczający kłęby dymu większe niż te, którymi się przed chwilą zaciągnęli, budzą niezamierzony śmiech na widowni. I takich wpadek jest tu znacznie więcej.
Tak więc miała to być „angielska odpowiedź na Blow”, a wyszło co najwyżej kino, które fani Blow owszem, zaakceptują. Ale jedynie przez sympatię dla samej estetyki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze