Polka jest zadłużona
MONIKA BOŁTRYK • dawno temuPrawie 70 proc. kobiet musi uwzględnić w comiesięcznym budżecie spłatę rat: na mieszkanie, samochód, a czasem nawet na życie - wynika z raportu „Polka kupuje świadomie” TNS OBOP oraz Krajowego Rejestru Długów. Często wpadają w spiralę długów. Niektóre stają się mistrzyniami oszczędzania.
W ciągu dwóch lat liczba osób, które mają kłopoty ze spłatą rachunków i rat kredytów wzrosła o jedną czwartą. Ich długi już prawie trzykrotnie. Kłopoty z terminową obsługą zobowiązań ma aż 2,08 mln Polaków. Przeciętny dłużnik jest winien około 10 tys. zł. Rekordzista ma do spłaty… ponad 94 mln zł. I to nie firma, ale osoba prywatna. W sumie nasze niespłacone na czas długi wynoszą 32,5 mld zł. Statystycznie każdy pracujący obywatel ma do spłaty 1800 zł przeterminowanych rachunków. Jakby tego było mało, przypada na niego jeszcze 42 tys. zł długu publicznego, zaciągniętego przez polski rząd w kraju i za granicą poprzez emitowanie obligacji. Jak żyje się rodzinom, w których często zadłużenie jest większe niż pensja.
Danuta (46 lat, księgowa w dużej firmie w Katowicach):
— Wychowałam się za komuny, kiedy na półkach było głównie powietrze. Dżinsy i czekoladę dostawało się w paczkach z Ameryki. Pachniały wielkim, kolorowym światem, dla nas wtedy niedostępnym. I nagle po przełomie dobrobyt był w zasięgu ręki. Oboje z mężem dobrze zarabialiśmy. Wzięliśmy kredyt na mieszkanie, potem na samochód, zamarzyły nam się wakacje w Nowym Jorku – znowu kredyt. Kredyty zjadały nam jedną pensję, ale ciągle żyliśmy na niezłym poziomie.
Przyszedł kryzys. Słyszeliśmy, że ciągle gdzieś są zwolnienia. Zaczęliśmy się bać, ale wciąż mieliśmy stabilną sytuację zawodową. Rok temu mąż stracił pracę. Mnie przenieśli na niższe stanowisko i zmniejszyli pensję o połowę. Żyjemy za jedną czwartą tego co kiedyś. Ledwo starcza na spłatę kredytów.
Zakupów nie robimy już w delikatesach, ale w dyskontach. Włosy nam dęba stanęły, jak uświadomiliśmy sobie, jak duże są różnice w cenach. Ale też przyjemność dużo mniejsza. Nawet trochę wstydziliśmy się, jak wychodziliśmy ze sklepu, przepraszam za wyrażenie, dla biedaków. Przestaliśmy jeść w restauracjach, bezrobotny mąż gotuje w domu. Nie kupujemy też ciuchów, chodzimy w tym, co mamy, a jest tego sporo. W sumie tylko dzieciom sprawiamy nowe, bo ze starych szybko wyrastają. Na wakacje pojechaliśmy nad morze, bo znajomi mają tam domek, na dwa tygodnie odstępują go nam za darmo.
Nie tańsze jedzenie i brak firmowych ciuchów jest najgorszy, ale niepewność jutra. Razem z pogorszeniem się naszej sytuacji materialnej straciliśmy poczucie bezpieczeństwa. Boję się, że jak nie będziemy płacili rat za mieszkanie, to je stracimy. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak wtedy będziemy żyli. Mam nadzieję, że wszystko wróci na stare tory. Mąż jest świetnym informatykiem. Szuka pracy. Na razie proponują mu połowę tego, co zarabiał kiedyś. Mówię mu czasami, żeby brał co jest. On daje sobie jeszcze trzy miesiące na zalezienie czegoś zgodnie ze swoimi kwalifikacjami. Potem nie będzie miał wyjścia, wróci praktycznie do pozycji, w której zaczynał.
Magda (36 lat, manager z Warszawy):
— Do stolicy przyjechałam z małego miasteczka. Już w szkole podstawowej wiedziałam, że wyjadę z mojej rodzinnej miejscowości, gdzie dziewczyny chcą jak najszybciej wyjść za mąż, a potem klepią dzieci i biedę. Skończyłam zarządzanie, pracowałam w dużych firmach. Kupiłam dwa mieszkania, w jednym mieszkam, drugie miało być zabezpieczeniem na przyszłość. Dobrze zarabiałam, więc banki chętnie dawały mi kredyty. Zamarzyłam o egzotycznych wakacjach, nie zastanawiałam się długo – brałam kartę kredytową i jechałam. Stać mnie było. Zagalopowałam się, obudziłam się z kolosalnymi długami. Pewnego dnia na koncie nic już nie było, a karta kredytowa przestała płacić. Pomyślałam – niedobrze. Planowałam, że nie pojadę na wakacje, kilka miesięcy zacisnę pasa i wyjdę na względną prostą. Ale zmniejszyli mi zarobki, bo wszystkim poobcinali. Kryzys. I zaczął się zjazd w dół.
W pewnym momencie bałam się odebrać telefon, bo cały czas wydzwaniali z banku, że z czymś zalegam. Mój doradca powiedział mi, żebym nie robiła sobie kuku złą historią bankową, bo to się potem trudno odkręca. Sprzedałam jedno mieszkanie, za mniejsze pieniądze niż kupiłam. Płakałam, jak podpisywałam umowę. Nie tak miało być.
Przestałam jeździć na drogie wakacje, jadać w restauracjach i przesiadywać w kawiarniach, gdzie kawa kosztuje 13 złotych, a kanapka 17. A tym samym nie należałam już do klasy ludzi z pieniędzmi. Znajomi dzwonili, że idą do restauracji, a ja liczyłam, że będę musiała wydać ponad 100 zł i odpuszczałam. Za te pieniądze można zrobić porządne zakupy w tanim sklepie. Zrozumiałam, że jak nie mam kasy, to nie mam co z nimi robić. Na narty do Francji też nie pojechałam. W pewnym momencie mój telefon zamilkł. Przypłaciłam to depresją. Musiałam przewartościować życie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze