Jak wylać za kołnierz
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuNadchodzi zima. Naród przestawia się z piwa na napoje wysokoprocentowe. Na próżno morduje się Marek Kondrat i inni winiarze, pragnący zaszczepić nad Wisłą miłość do szlachetniejszych trunków. Nieustannie króluje nam chara. Nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy tylko potrafili ją pić.
Nadchodzi zima. Naród przestawia się z piwa na napoje wysokoprocentowe.
Na nic rozpaczliwe zawodzenie abstynentów i terapeutów, płacz żon czekających na mężów do świtu wybrzmiewa w ciszy. Przerwie ją dopiero ryk pijanego miglanca, okładanego czymś ciężkim przez słusznie oburzoną ślubną. Na próżno morduje się Marek Kondrat i inni winiarze, pragnący zaszczepić nad Wisłą miłość do szlachetniejszych trunków. Nieustannie króluje nam chara. Nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy tylko potrafili ją pić.
Wódka, jak każda substancja przyjmowana paszczowo, wymaga okoliczności sobie właściwych. Mam tutaj na myśli odpowiednie towarzystwo, ale nie tylko. Wymagana jest odpowiednio niska temperatura podawanego napoju, obfitość wszelkiego jadła oraz tempo odpowiadające wszystkim. Nie od parady jest przyjemny lokal, niezbyt hałaśliwa muzyka, zalecam nieobecność telewizora. Mógłbym wymieniać dalej. Istnieje obawa, że spełnienie nawet tych warunków jest możliwe, lecz niemal nieprawdopodobne. Równie dobrze mógłbym podjąć próbę przelecenia Atlantyku w aeroplanie skonstruowanym z cegieł.
Piszę te słowa zdjęty niewysłowioną zgrozą. Oto minęły andrzejki, za chwilę będziemy mieli święta (abstynencka tradycja wigilii odeszła już do przeszłości), zaraz potem wydarzy się sylwester, niekiedy trwający aż do Trzech Króli, dorzućmy do tego śluby wyjątkowo liczne w grudniu i perspektywa kataklizmu okaże się pełna. Najprościej byłoby rzec: nie piję. Wódka niesłychanie szkodzi zdrowiu, skraca życie, rujnuje harmonię rodzinną, niestety – przyszło nam żyć w kraju, gdzie pije co drugi, a mało kto umie. Nie chcę wyjść na marudę, lub, co gorsza, na abstynenta. Po prostu, w obecnym kształcie biesiadowania przy flaszce, zaniknęło to co najważniejsze – samo biesiadowanie. Jest przykry przymus, a potem suchość w ustach.
Wytworzyliśmy zdrowe zwyczaje piwne, z winem jest trochę gorzej, tymczasem na polu wódczanym – kaplica. Wina jest po stronie nas wszystkich, a jednak, nagromadzenie grubiaństwa, krótkowzroczności i zaskakującego chamstwa potrafi urwać głowę nim jeszcze zagrozi jej poranny kac. Mam tutaj na myśli w pierwszym rzędzie zarzucenie dobroczynnych zwyczajów. Niekiedy, na stole nie pojawia się nawet ogórek, zginęły powszechne niegdyś śledzie, za to butelka jest ciepła jak parówka świeżo wyciągnięta z wody. Kompani zwykli narzucać nieznośne tempo, a jeśli ktoś na chwilę umknie od stołu, po powrocie spotka go przykry przymus karniaka. Istnieje konieczność nawalenia się na umór, w morderczym tempie i ciepłym napojem. Zaprawdę, gdybyśmy karabinem walczyli równie dzielnie co kieliszkiem, wygralibyśmy wszystkie powstania i wojny światowe. Zarazem, odmowa udziału w tej wątpliwej zabawie graniczy z cudem. Co nie znaczy, że jest niewykonalna.
Najprościej przyjechać samochodem. Załatwia to sprawę w większości przypadków, niestety nie we wszystkich. Co bardziej zapobiegliwi wielbiciele kielonka potrafią dzwonić i dwa tygodnie wcześniej, przypominając co to za cymes wjedzie na stół i że w związku z tym auto należy zostawić w domu. Jeśli wytrwamy w postanowieniu, na samej balandze należy oczekiwać bombardowania życzliwością. Gdzie tam bombardowania! To nalot dywanowy. Usłyszymy, że taksówka nie kosztuje drogo, towarzystwo się zrzuci, a jakby co, policja w mieście nie łapie. Ktoś wpadnie na pomysł wezwania specjalnego składu, odwożącego ululanego delikwenta jego własnym samochodem, ktoś inny rzuci, że na butach wcale nie jest daleko, gospodarz zaproponuje spanie, aż w końcu znajdzie się przyjemniaczek, który zgodzi się zanieść nas na własnym grzbiecie. Innymi słowy, pomysł z samochodem jest wielce ryzykowny. Może się sprawdzić, ale zawsze należy mieć inne na podorędziu.
Dobrym rozwiązaniem wydaje się deklaracja poważnej choroby. Pole możliwości jest ogromne. Niektórzy wskażą standardowe zapalenie płuc albo anginę, inni wymyślą sobie mononukleozę, wreszcie, można wymyślić sobie coś cudacznego: Mniejszy Zespół Rozstrojeniowy Adelmana czy też Rozgwiazdnik Poprzeczny Potylicy. Choróbsko winno wymagać leczenia antybiotykiem, ten z kolei wyklucza wódę, a nawet sympatyczne piweczko. W większości przypadków stolik winien zrozumieć, klops jest tylko taki, że w Polsce co drugi obywatel uważa się za lekarza-amatora, zapewne ze względu na własne doświadczenie w chorowaniu. Usłyszymy, że zakaz łączenia antybiotyków z wyrobami spirytusowymi został wyssany z palca jakiegoś złośliwego drania z marskością wątroby, który, odchodząc z tego świata postanowił zapaskudzić życie reszcie ludzkości. Co gorsza, wyrazicielem tej opinii jest mój własny lekarz. Jeśli będziemy mieli pecha, znajdzie się drugi ananas, bardziej chory niż my. Otworzy czerwoną gębę, chlapnie sobie z gwinta i ryknie o, to jest nas dwóch.
Pewne nadzieje dają obowiązki zawodowe, fikcyjne lub prawdziwe. Najłatwiej mają ci pracujący w służbach mundurowych, ewentualnie lekarze spieszący się na dyżur. W nieznanym gronie można takiego poudawać. Co zrobić w kręgu znajomych? Ano to, co dyktuje serce. Kolega, umordowany pijaństwem, utrzymuje, że dorabia sobie grając w pokera po sieci, a że prawdziwe pieniądze da się wyciągnąć od Amerykanów, ustawia sobie rozgrywki o trzeciej w nocy i musi być trzeźwy jak świnia. Abstynencja szła mu nieźle do czasu, gdy usłyszał, że pijanym to dopiero karta idzie. Masz babo placek, no.
Wszystkie te metody cechują się częściową skutecznością. Ich zawodność wynika z braku szacunku do zdrowia, życia i obowiązków zawodowych. Ratunku należy poszukać w tym, co ludzie jeszcze szanują. A szanują zakłady.
Kolega wytrwał w abstynencji, nie niepokojony przez innych pijaków. Wcześniej życie mu zeszło na wznoszeniu pucharów, postanowił odpuścić. Świadom trudności opisanych przeze mnie powyżej skłamał, że zawarł zakład. Nie będzie pił do końca roku (rzecz miała miejsce bodaj w czerwcu), a jeśli wytrwa, przytuli równo dziesięć tysięcy złotych. Wysokość sumy jest ważna. Za stówkę ludzie tak się nie męczą. Kieliszek, wypity cichaczem odpadał, gdyż w grę wchodził honor. Zamurowane tą informacją towarzystwo wpadło w lekką konsternację, po czym przeszło nad nią do porządku dziennego. Nikt nie stawiał przed nim kieliszka, nie namawiał, gdyż zakład, wiadomo, rzecz święta.
A kumpel ma spokój do końca roku.
Szkoda tylko, że zwyczajne nie, dziękuję przestało działać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze