Mam jasną karnację, ale wbrew powszechnie panującym trendom nie odczuwam presji, by coś z tą bladością zrobić. Latem nie leżakuję od rana do wieczora na dworze, wiosną czy jesienią nie zadaję sobie trudu, by łapać każdy promień słońca, a na solarium zwyczajnie szkoda mi pieniędzy i... mojej skóry. Z samoopalaczy i balsamów brązujących też już dawno się "wyleczyłam", nieusatysfakcjonowana ich działaniem. Traf chciał, że otrzymałam z zagranicy prezent - brązujący balsam do ciała z serii Balea Young - musiałam go więc wypróbować.
Jego opakowanie jest ładne i wygodne (smukła plastikowa butelka z klapką), mieści w sobie 250 ml. Balsam jest wydajny. Ma białą barwę i przepyszny, prawdziwie letni zapach, kojarzący się z ciepłem, latem, wakacjami, egzotycznym koktajlem lub owocowymi lodami. Jest naprawdę apetyczny! Bardzo dobrze się rozsmarowuje i szybko wchłania. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że producentowi udało się zminimalizować ową nielubianą woń samoopalacza, która przywodzi na myśl spalone grzanki. Pojawia się ona dopiero po kilku godzinach i w zasadzie jest wyczuwalna tylko dla wprawionego nosa - po czym znika bezpowrotnie. Ubrania pachną tylko owocami.
Producent radzi nakładać go na oczyszczoną skórę, a przed pierwszym użyciem zastosować peeling. Kosmetyk stosuje się do pielęgnacji całego ciała - jak zwykłego balsamu. Po nasmarowaniu się należy umyć dłonie (po kilkakrotnym zaniedbaniu tego obowiązku miałam żółtawe paznokcie i żółte wnętrza dłoni). Nie należy przesadzać też ze smarowaniem kolan, łokci i pięt, choć ja nie zaobserwowałam żadnych negatywnych objawów. Na opakowaniu odnajdujemy uczciwą informację, że efekt stosowania balsamu, czyli zbrązowienie, w przypadku jasnej skóry widoczne jest - przy codziennym stosowaniu - dopiero po 1-3 dniach. Balsam ma jednak stosunkowo słabe działanie. Brązuje bardzo, bardzo lekko, a by zobaczyć jakiś efekt potrzebowałam więcej niż trzy dni. W każdym razie po jednym, dwóch dniach nie zobaczyłam niczego. Optymalnym czasem są cztery dni codziennego smarowania się. Tu jednak zaczynają się "schody", bo przecież w ten sposób uzyskana opalenizna szybko schodzi, szczególnie podczas mycia, szorowania i wycierania się ręcznikami. Wydawało mi się, że zanim coś ujrzę, już to zetrę. Co do opalenizny, jak się wreszcie pojawi, jest ona bardzo naturalna, wcale nie żółta czy pomarańczowa, tylko normalna (wykluczając oczywiście wspomniane dłonie), niemająca oczywiście nic wspólnego z solaryjną brązowością. Jest poza tym krótkotrwała.
Oprócz nadawania skórze koloru, balsam ma także ją pielęgnować i dbać o jej nawilżenie. Z tym się raczej nie mogę zgodzić, ponieważ kosmetyk ten wysusza skórę wrażliwszych partii ciała, np. twarzy, szyi, dekoltu. Jest ona sucha, a w okolicach oczu spierzchnięta (po jednym, jedynym posmarowaniu się). Ma to też swoje małe plusy, mianowicie skóra mniej się przetłuszcza, przestają się tworzyć drobne wypryski.
Balsam jest do nabycia w niemieckiej sieci drogerii DM, kosztuje 2.45 Euro. Jego plusy to dobra konsystencja i szybka wchłanialność, smakowity zapach, brak "zapachu spalonej grzanki", wydajność, niska cena i naturalny efekt. Minusy - na efekt ten trochę za długo czekać, jest on stosunkowo słabo widoczny, szybko znika, a wrażliwa skóra może być po nim wysuszona, dlatego niezbędne jest stosowanie naprzemiennie innych, nawilżających balsamów.
Producent | Balea |
---|---|
Kategoria | Pielęgnacja ciała |
Rodzaj | Samoopalacze i balsamy brązujące |
Przybliżona cena | 10.00 PLN |