„Bogowie”, Łukasz Palkowski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTen film już zawsze kojarzył mi się będzie z radością. Bo owszem, to „zwycięzca festiwalu w Gdyni” (najlepsze: film, scenariusz, główna rola męska, scenografia i charakteryzacja). Ale ilu (by wspomnieć lata 90. i tzw. „dwutysięczne”) z owych zwycięzców okazywało się filmami pretensjonalnymi, pół-amatorskimi, nieudanymi? Pamiętacie powracające wtedy pytanie: jak długo jeszcze termin „polskie kino” kojarzyć się będzie ze wstydliwą katastrofą? Otóż wydaje mi się, że najgorsze już za nami. Że krajowa kinematografia wychodzi „na prostą”. I, że „Bogowie” będą jednym z symboli tego przełomu.
Ten film już zawsze kojarzył mi się będzie z radością. Bo owszem, to „zwycięzca festiwalu w Gdyni” (najlepsze: film, scenariusz, główna rola męska, scenografia i charakteryzacja). Ale ilu (by wspomnieć lata 90. i tzw. „dwutysięczne”) z owych zwycięzców okazywało się filmami pretensjonalnymi, pół-amatorskimi, nieudanymi? Pamiętacie powracające wtedy pytanie: jak długo jeszcze termin „polskie kino” kojarzyć się będzie ze wstydliwą katastrofą? Otóż wydaje mi się, że najgorsze już za nami. Że krajowa kinematografia wychodzi „na prostą”. I, że „Bogowie” będą jednym z symboli tego przełomu.
Dlaczego akurat „Bogowie”? Bo to tzw. kino środka. Rozrywka na przyzwoitym poziomie. A więc kwintesencja „polskiego” problemu. Z kinem artystycznym, jako domeną jednostek, jakoś sobie radziliśmy. Jednostki były (kiedyś Kolski, później Jakimowski, dalej Smarzowski, Borowski itd.). Ale rozrywka? Nie daj boże biograficzna, oparta na faktach? Tu w najlepszym razie było bardzo źle. Tymczasem w ostatnim latach wyraźnie nadganiamy. I więcej: udają się też biografie! Pasikowski świetnie poradził sobie z Kuklińskim, Wajda z Wałęsą. Palkowski im nie ustępuje: jego opowieść o Relidze to naprawdę znakomite kino.
I opowiedziane nowocześnie, „po amerykańsku”, zgodnie z regułami gatunku (komediodramat). Palkowski nie męczy nas dzieciństwem profesora, pomija jego działalność polityczną, wiek dojrzały. Z całego życia Religi wybiera trzyletni (i z pewnością najważniejszy) okres: od czasu objęcia kliniki w Zabrzu, aż po pierwszy w Polsce w pełni udany przeszczep serca. Stąd ogląda się to niczym thriller, a nawet western: samotny sprawiedliwy walczy z systemem, obyczajowością, zawiścią konkurencji, brakiem funduszy. Wszystko, by ratować ludzkie życie.
[Wrzuta]http://kindofmonster.wrzuta.pl/film/0mmQ0BdehZT/bogowie_-_zwiastun&autoplay=true[/Wrzuta]
Co nie znaczy (kolejna, ważna nowość), że mamy do czynienia z laurką, celuloidowym pomnikiem itd. Przeciwnie: Palkowski wyraźnie chciał, by jego Religa był „człowiekiem z krwi i kości”. I jest. To z jednej strony ambitny wizjoner, wojownik, reformator. Z drugiej megaloman, egoista, śmiało zaglądający do kieliszka, zaniedbujący żonę arogant i choleryk. Wiszące nad „Bogami” pytanie (bardziej chodziło tu o ratowanie życia pacjentów, czy może jednak o sukces, uznanie, popularność?) do spółki z (fenomenalną!) kreacją Tomasza Kota (też zagrane „po amerykańsku”, z naciskiem na fizyczne, mimiczne podobieństwo) czyni ten obraz żywym, plastycznym, wiarygodnym. Do tego dochodzi mało może odkrywcza, ale szalenie precyzyjna narracja. Palkowski serwuje opowieść dynamiczną, wciągającą, ale umie gonitwę zdarzeń zrównoważyć chwilą oddechu. Nieunikniony wydawałoby się patos rozbroić stosowną porcją (bywa, że zjadliwego, ironicznego) humoru. Do tego tzw. dekoracje. Polskie kino (nie myślałem, że tego dożyję) coraz częściej radzi sobie z rzeczywistością PRL-u. Dla Palkowskiego to istny samograj: kapitalnie poradzili sobie scenografowie, kostiumolodzy, ale najważniejsze, że blok wschodni jest zgrzebny, szaro-bury, ale w żadnym wypadku czarno-biały. Reżyser zrzuca z siebie martyrologiczny obowiązek. Opowiada o chirurgach, stąd nie interesuje go Solidarność i bezpieka, Bóg w Częstochowie i szatan w Moskwie, poszukiwanie winnych i zdrajców. Jego bohaterowie (po prostu!) mają na głowie (i dosłownie: na stole operacyjnym) ważniejsze rzeczy niż polityka.
I to jest właśnie magia „Bogów”. Perspektywa, którą zdradza już tytuł. Religa depcze konwenanse, walczy z zabobonem (cudowna scena, w której żona pyta, czy mąż po przeszczepie serca nadal będzie ją kochał, czy będzie „ten sam”, i (w domyśle) co na to pan Bóg?), potrzebuje ogromnych jak na tamte czasy (3 miliony dolarów) pieniędzy, które gotów jest przyjąć choćby od gangstera czy partyjnego kacyka. Działa w dziwacznym transie; bywa, że odrzuca tradycyjną moralność. Usprawiedliwia to kontekst: profesor (wtedy jeszcze docent) i jego zespół to z jednej strony młodzi ludzie, którzy chcą śmiać się, pić, tańczyć, romansować, z drugiej: ekipa, która przesuwa granice postrzegania, wygrywa ze śmiercią. I czuć to w kadrach Palkowskiego: to szczególne napięcie, „nadprzyrodzony” charakter działania Religi i jego współpracowników.
Ale najważniejsze jest nie to co „nadprzyrodzone”, ale to co „najzwyklejsze”. Czyli, że kino ma bawić, cieszyć, emocjonować. Łączyć, nie dzielić. Ileż to razy pisaliśmy o filmach, które pokocha „festiwalowa publiczność”, ale odrzucą „bywalcy multipleksów”, lub odwrotnie. Palkowski jest ponad tego typu podziałami. Jak odbierają go „festiwalowi” widzieliśmy w Gdyni. Wierzę, że pokochają go i „multipleksowi”. Bo zwyczajnie dobrze się to ogląda. Dlatego trzymam kciuki za milionową widownię i przekonany jak rzadko serwuję na koniec recenzencki slogan: „marsz do kin!”. Nie dlatego, że wypada, że trzeba wyrobić sobie własną opinię, wesprzeć twórcę itd. Z dalece prostszego powodu: żeby przez dwie godziny świetnie się bawić!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze