"Gulasz z turula", Krzysztof Varga
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPo lekturze tej książki ma się nie tylko ochotę zaraz do niej wrócić, czytając na wyrywki co piękniejsze fragmenty. Pojawia się też chęć inna, zostawić wszystko za sobą, wsiąść w samochód i pojechać spokojnie na południe, by włóczyć się po Budapeszcie, siąść w kawiarni, napić się wina, pogadać z kimś i cieszyć się tym miastem tak jak tą książką.
Węgry to dziwny kraj i Krzysztof Varga wie to bardzo dobrze – Gulasz z turula jest przecież pełnym miłości hołdem dla tej dziwności. Dziwność zapełnia wszystkie niemal poziomy, od restauracji gdzie serwuje się ogrom ciężkostrawnych potraw (autor jest wyrazicielem opinii, że właśnie kuchnia współokreśla charakter narodu) poprzez filmy, książki, historię i mity. Tak, mity, bo Węgrzy są niezrównani w zakresie pysznienia się własnym pochodzeniem. Jest ono niemal antyczne, bo przecież nie przypadkowo co drugi Węgier nazywa się Atilla, lub biblijne zgoła – pojawił się facet, który udowodnił, że Madziarowie pochodzą w prostej linii od starotestamentowego Adama. Nie można zapomnieć o uroczym zwyczaju „zasiedlania ojczyzny”, specyficznym micie założycielskim, w którym, ujmując rzecz skrótowo, chodzi o to jedynie by ojczyznę sobie znaleźć, a jej rdzennych mieszkańców podporządkować sobie, przepędzić lub uśmiercić.
Wir dziejów także okazuje się szczególny, a niemal każdy kamień, cegła w budapeszteńskim murze tchnie tajemnicą. Kraj pobity przez Turków, przez wieki pozostający pod obcym panowaniem, cudownie lawirujący podczas II wojny światowej, wpakowany w trójkąt miłosny z Hitlerem i aliantami, przygwożdżony komuną jest czymś naprawdę szczególnym. Obrazu dopełnia oczywiste niewkomponowanie Węgrów w Europę, są po prostu czymś osobnym, przyszli skądinąd. I żyją z nami.
I Varga o tym pisze, ubierając okulary podróżującego pisarza, miłośnika detalu, bez skłonności do nadrefleksji. Ze spokojem człowieka, który jest „u siebie” tropi tytułowe turule, mityczne ptaki podobne nieco orłom, goszczące teraz na pomnikowych postumentach. Wchodzi do kawiarni i księgarenek, ujawnia się jako smakosz i wielbiciel kina, pochyla się nad postaciami historycznymi, niejednoznacznymi co najmniej jak admirał Horthy.
Dwie rzeczy uderzają w tej książce. Varga, choć popełnił rodzaj autorskiego reportażu, nie używa Węgier by pisać o sobie. Podróżującym pisarzom zdarza się to nagminnie, wędrują po świecie, patrzą, lecz w domach, ludziach i krajobrazach widzą jedynie siebie. Varga inaczej, buduje kunsztowną, złożoną z drobiazgów panoramę kraju, zachwyca się nią i trochę w niej znika, pojawiając się raz na czas, jak odbicie na szybie, przebarwienie kliszy. Jego gusta i poglądy pozostają w cieniu piękna kraju, są przezeń kształtowane, lecz nie próbują go przysłonić.
I spokój, niezwykła lekkość z jaką napisano Gulasz z turula. Czuć wyraźnie, że książka nie powstała z pośpiechu, ani dlatego, że akurat opiewał na nią kontrakt, lub, co gorsza zabrakło pomysłu. Przeciwnie, to nie musiało powstać, tak samo, jak nikt nie musi jechać na wycieczkę gdziekolwiek, ta sama chęć, która wyrwała autora z Polski kazała mu usiąść do klawiatury. Na tle kolegów, choćby swojego wydawcy wyróżnia się unikaniem brudu. Stasiuk pasjami uwielbia opisywać wszelką nędzę, Varga próbuje się cieszyć światem, choć pojmuje jego grozę.
Wreszcie, dowód ostateczny na sukces autora – przewróciwszy ostatnią kartkę Gulaszu z turula ma się nie tylko ochotę zaraz wrócić do tej książki, już czytać na wyrywki co piękniejsze fragmenty. Pojawia się też chęć inna, zostawić wszystko za sobą, wsiąść w samochód i pojechać spokojnie na południe, by włóczyć się po Budapeszcie, siąść w kawiarni, napić się wina, pogadać z kimś (ciekawe jak), bo w końcu jesteśmy dwa bratanki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze