Teraz będę robić nic
LAURA BAKALARSKA • dawno temuPamiętacie piosenkę Kasi Klich z refrenem „A teraz będę robić nic”? To o mnie. I pewnie o wielu innych ludziach, którzy też lubią robić nic, tylko wstydzą się do tego przyznać. Tak się bowiem paskudnie składa, że żyjemy w cywilizacji nadaktywności. Żeby być uznanym za żywego, a w dodatku żyjącego jak należy, pełnią życia, trzeba bez przerwy robić coś.
Właściwie to ja nie lubię urlopów. Wiąże się to z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa. Febryczne dreszcze budzi we mnie jeszcze dzisiaj wyraz „wycieczka”. Wycieczki były przekleństwem i zmorą mojego dzieciństwa. Zatruły mi wczesną młodość. Skubane. Mieszkaliśmy wówczas w Katowicach, skąd w góry, jak wiadomo, jest blisko. Co więc się robiło w niedziele (bo soboty wówczas były wszystkie robocze)? Podpowiem, bo się nie rymuje: chodziło się na wycieczki.
Jako dziecko wiedziałam na bank jedną rzecz: przed wycieczką nic mnie nie uratuje. No, może tylko ulewny deszcz. Od wczesnego wieczora w sobotę zaczynałam warować przy oknie. Od wczesnego, a nawet bardzo wczesnego, bo przecież „Trzeba się porządnie wyspać, bo jutro wcześnie wstajemy”. Przez co byłam zapędzana do łóżka znacznie wcześniej niż w dzień powszedni.
Zmierzch sobotni zapadał, a ja stałam przy oknie, opierając się łokciami o lastrikowy parapet i czekałam na deszcz. Boso czekałam, żeby w razie kontroli rodzicielskiej szybko bryknąć do łóżka. Od podłogi ciągnął piwniczny chłodek, od parapetu syberyjskie podmuchy, a deszczu jak nie było, tak nie było. Tak to się przeziębiałam przez te cholerne „wycieczki”.
Nie przyszło mi ani razu do głowy, żeby się o ten deszcz pomodlić. W mojej ateistycznej rodzinie modły o cokolwiek nie były przyjęte. Sejm wówczas też się nie modlił w niczyim imieniu – ani o deszcz, ani o nic innego. Mówił zgodnie „tak” i problem miał z głowy. Co za szkoda, że zaczął się modlić o deszcz dopiero tego lata – byłoby jak znalazł.
Rano wycieczka ruszała a to na Babią Górę, a to na Łysą, na Ślężę, na Górę Świętej Anny i diabli wiedzą gdzie jeszcze. Na czele wycieczki kroczyli moi rodzice wyposażeni w kanapki i herbatę w bidonie. Potem ze dwieście metrów za nimi nie było nic, tylko krajobraz. Potem byłam ja, wlokąca się jak chmura gradowa.
Sytuacja zmieniała się diametralnie, kiedy zaczynaliśmy wracać do domu. Karawanę prowadziłam ja, w radosnych podskokach. Dwieście metrów pustki, a za pustką moi rodzice, przygnębieni, że wycieczka dobiega końca. Po powrocie do domu nie mogłam usnąć ze szczęścia, że oto na sześć dni mam święty spokój z wycieczkami.
Tak. W czasach kiedy człowiek nawet na urlopie i we śnie powinien być aktywny, ja lubię robić NIC.
Sęk w tym, że to coś to jest cokolwiek. Odpowiedz tylko, człowieku, na pytanie, co robiłeś na urlopie, że robiłeś nic. Leżałeś brzuchem do góry, jadłeś dobre rzeczy i podziwiałeś piękne widoki, o ile one zechciały się w łaskawości swojej pojawić przed twoimi oczami, w perspektywie twojego leżaka. No skąd. Tak nie wolno. Ale jeśli z tego urlopu przywiozłeś tonę zdjęć, to znaczy, że jesteś aktywny, czyli naprawdę coś wart. Koniecznie trzeba uprawiać jogging albo chodzić na basen, albo na jogę, albo na jakiś inny sport – najlepiej widowiskowy i wymagający bajeranckich ubrań.
Ale rzecz nie dotyczy tylko aktywności fizycznej. W pędzie trzeba być, wiercić się, kręcić i mrowić. Nawet w podróży, w pociągu koniecznie należy coś robić. Konwersować z sąsiadami, czytać jakieś pisemko, w którym nie ma w sumie nic do czytania (chyba że podpisy pod zdjęcia uznamy za artykuł), albo książkę, choćby to była pierwszorzędna literatura drugorzędna. Nie można tak po prostu siedzieć, wyrzuciwszy z głowy wszystkie zbędne myśli. Co innego, gdyby człowiek sobie powiesił na szyi tabliczkę z napisem: „Nie przeszkadzać, tu się medytuje”.
No bo ja lubię leżeć na kanapie, popijać to lub tamto, dłubać szydełkiem jakąś zupełnie niepotrzebną firankę, spać do późna i kłaść się późno. W czasach, w których u fryzjera wciskają ci kobiece czasopismo i patrzą jak na raroga, gdy odmawiasz, ja lubię robić nic. Tymczasem od kiedy za aktywność umysłową uważa się rozwiązywanie krzyżówek, siedzenie i myślenie nie ma żadnej wartości.
Co warta jest ta wymuszona przez kulturę, w której żyjemy, aktywność. Osobiście ośmielam się twierdzić, że niewiele. Bo niedawno brałam udział w pewnej konferencji i jakieś osiemdziesiąt procent uczestników nie umiało odnaleźć siebie na liście. Następowały wielkie poszukiwania, przewracanie kartek. Czasem nad listą stały trzy osoby, aż któraś wykrzykiwała tryumfalnie: „o, tu jesteś!” i dziubała palcem w kartkę. Ludzie nie znają alfabetu. Widocznie kiedy prowadzą ożywioną aktywność umysłową, nie korzystają z encyklopedii i słowników.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze