Nikt nie lubi dobrych rad
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuNastolatek nie lubi nieustannych, choć przecież dobrotliwych pouczeń mamy, taty, dziadka. Dobre rady w związku są jeszcze gorsze, zaliczają się do tych prób ulepszenia świata, które natychmiast czynią go dużo gorszym miejscem. Jest ich mnóstwo: dotyczą ubioru, sytuacji zawodowej, sposobu wysławiania się i zachowywania wśród ludzi, sposobu spędzania wolnego czasu. Doprowadzają do szału dlatego, że są słuszne: gdyby było inaczej, nikt by się nimi nie przejął. Dobre rady dlatego są dobre, bo płyną z głębi serca.
Ludzie najczęściej sądzą, że są mądrzejsi od innych i przez to wyjątkowi. Ja jestem wyjątkowy, gdyż uważam się za głupszego od innych.
Mądrość sprawdza się jednak w działaniu, z którego skutecznością bywa różnie. Mój kolega, przyjaciel od lat dwudziestu posiadał rzadką zdolność rujnowania sobie życia. Z tego względu jego losy przypominają skrzyżowanie skeczy Monty Pytona z tragedią grecką. Były dni, kiedy żarł wyłącznie cukier z cukierniczki i kanapki podrzucone przez kolegów, a gdy dorwał się do forsy to, spłaciwszy długi, inwestował resztę w jakiś złoty interes. Biznes ten funkcjonował miesiąc z kawałkiem, a walił się widowiskowo, okaleczając najbardziej zainteresowanego finansowo i moralnie.
Człowiek ów ładował się w związki, przy których bitwa pod Stalingradem wydaje się majówką i był o krok od wytatuowania sobie czegoś na czubku nosa. Ale rady dawał rewelacyjne, w konsekwencji pędziłem do niego z każdym kłopotem i nie ma tyle wódki na świecie, żebym mógł godziwie mu się odwdzięczyć. Nie umiem zrozumieć tego mechanizmu: facet żyjący w wielkim roztrzepaniu umiał znajdować wyjście z każdej sytuacji, o której mu opowiedziano. Gdyby przeniósł się do Berlina, w marcu 1945 roku wyjaśniłby Hitlerowi jak wygrać tę nieszczęsną wojnę, drobne uwagi inżynierskie posłałyby Leonarda da Vinci w przestworza na doskonale sprawnej latającej maszynie, zaś Henryk VIII mógłby mieć swoich sześć żon na raz i to tak, żeby jedna nie wiedziała o drugiej.
Do mojego kolegi należało przyjść. Powodowany koniecznością nietrwonienia mądrości na byle kogo unikał jak ognia wtykania nosa w nie swoje sprawy. Za tę cechę kocham go w szczególny sposób, bo każda dobra rada zmienia się w koszmar, kiedy uczestniczymy w sytuacji społecznie strukturalizowanej. Nastolatek nie lubi nieustannych, choć przecież dobrotliwych pouczeń mamy, taty lub, o zgrozo, dziadka. Straszniejsze przychodzi dokładnie w dniu, kiedy nastolatek przestanie nastolatkować i runie w swój pierwszy poważny związek.
Dobre rady w związku zaliczają się do tych prób ulepszenia świata, które natychmiast czynią go dużo gorszym miejscem. O ile dobrze pamiętam, żadnej nie udzieliłem w całym swoim życiu, nikt z moich znajomych płci męskiej nie popełnił tak potwornego głupstwa, więc czemu stykamy się z taką niewdzięcznością. A dobrych rad jest mnóstwo: dotyczą ubioru, sytuacji zawodowej coraz powszechniej i w związku z tym coraz bardziej niewłaściwie zwanej karierą, sposobu wysławiania się i zachowywania wśród ludzi, zapewne jazdy na deskorolce, a już na pewno sposobu spędzania wolnego czasu, jeśli taki zdołamy wyrwać opresyjnej codzienności.
Dobre rady doprowadzają do szału dlatego, że są słuszne: gdyby było inaczej, nikt by się nimi nie przejął. Jednocześnie niewiele można z nimi zrobić, a przynajmniej nie od razu: jeśli dowiaduję się, że chodzę w podartych spodniach, to przecież nie popędzę do sklepu, żeby kupić sobie nowe, nie przetrzepię też szafy, tłumacząc cierpliwie, że akurat ta para gaci jest względnie w najlepszym stanie. Żeby jeszcze. Większość dobrych rad udzielana jest w sytuacji, która uniemożliwia reakcję oczekiwaną i natychmiastową. Na zakupach mogę się dowiedzieć, że podczas spotkań towarzyskich wymachuję rękami i to tak, że Kazio zadławił się przeze mnie pumperniklem. Nic w tej chwili nie zrobię z tą wiedzą, obok nie ma żadnego Kazia czy jego wstrząsającego pożywienia. Gdy go spotkam, o wszystkim zapomnę, a jeśli nawet zdołam opanować się i nie machać, wykonam inny numer, generując potężniejsze nieszczęście.
Istnieje rodzaj dobrej rady szczególnie zbrodniczy i z tego powodu zdarza się niezwykle często. Wynika z błędnego zawierzenia w przysłowie, że Polak po szkodzie robi się mądrzejszy. Mowa o pouczaniu. Złamiesz nogę? Dziewczyna mówi: drugi raz nie wyjdziesz po pijaku na lód. Nie dopatrzysz czegoś w procedurach bankowych i zbudzisz się z długiem dziesięciu średnich krajowych? Ona: no to teraz będziesz wiedział, że trzeba czytać umowy przed podpisaniem. Kwiat młodzieży polskiej wybije ci wszystkie zęby? Zamiast współczucia: no to od teraz będziesz wiedział, żeby nie oszczędzać na taksówkach. Wydałeś pół pensji na taksówki…
Straszność takiego ględzenia polega na absolutnej prawdziwości. Nic dodać nic ująć, a argument, że życie jest po prostu nieprzewidywalne, nasycone paradoksami jak wielki, kosmiczny jeż, przechodzi mimochodem. Nie dowiaduję się zgoła nic, czego sam bym nie przeczuł, nie wiedział do końca. Przecież, skoro wybili mi zęby, to o czym mam myśleć? No tylko o tym, jak prosto byłoby tego uniknąć. Myśl powtórzona w ustach kobiety jest jej wielkim zwycięstwem. Złapano mnie bezbronnego i żal nie przyszpilić. Nie sposób się też jakoś wybronić, trudno nawet wściec się na tę potworność. Przecież dobre rady dlatego są dobre, bo płyną z głębi serca.
Zadręczony perspektywą polepszania mojego życia w ten konkretny sposób pognałem do mądrego kolegi. Pędziłem w imieniu wszystkich nieszczęśliwych mężczyzn, dotarłem, skłoniłem się nisko i rzekłem: mistrzu, udziel mi rady jak unikać rady. A on nastroszył brwi jak stary karateka w filmach z lat osiemdziesiątych. I rzekł: prosisz o coś niemożliwego. Następnie udzielił pogadanki, której sens spróbuję tu oddać, z pominięciem brzydkich słów i kolokwializmów - są rzeczy o których lepiej nie wiedzieć - i to jedyna rada, jakiej był władny udzielić.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze