Młodzi rodzice kontra ciocia dobra rada
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuKiedy w naszym świecie pojawiła się córka, musiałam zrewidować moje wyobrażenia na temat bycia mamą. Nasze życie nijak nie przypominało tego, co prezentowały media, a nam daleko było do lansowanego przezeń wizerunku mamy i taty. Gubiliśmy się w gąszczu zadań do wykonania (i to wszystkie priorytetowe, na zaraz) – bo dziecko nasze, skądinąd słodkie, było bardzo wymagające, trzymało nas w pionie niemal całodobowo, wyjąc przy tym bezlitośnie.
Nie mieliśmy (oj, naprawdę nie mieliśmy) doświadczenia, za to głowy puchły nam nie tylko od tempa i intensywności, jakie nagle zaczęły cechować naszą codzienność, ale i od wiedzy na temat wychowania i pielęgnacji niemowlęcia, która zewsząd schodziła na nas lawinowo. I tak napierała na nas teoria, jaką posiedliśmy, czytając prasę parentingową i poradniki (często nijak się to miało do rzeczywistości).
Do tego – litości! – zalewała nas swą mądrością rzesza „cioć dobrych rad”. Babcie, koleżanki babć, krewne i sąsiadki – wszystkie czuły się w obowiązku, by nas edukować. Każda chciała przekazać nam jakąś życiową mądrość, ponadczasową instrukcję – jednym słowem jakąś dobrą radę. I nie powiem, żeby siliły się na dyplomację. Były wręcz apodyktyczne i dość natrętne.
Specjaliści do spraw kup, karmienia i zasypiania
Ponieważ jesteśmy z natury grzeczni, zawsze staraliśmy się dotrwać do końca wywodu. Dzięki temu staliśmy się specjalistami od niemowlęcych kup (każda wszak niosła jakąś informację – i rada, i kupa). Wiedzieliśmy też, że najlepszym sposobem na uciszenie dziecka jest zatkanie mu buzi, to jest karmienie.
Karmienie to generalnie temat rzeka, choć minęły już czasy, kiedy w celu uspokojenia malucha wkładano mu do dzióbka gałganek z cukrem bądź dopajano kompocikiem z maku, wciąż budzi wiele emocji i kontrowersji. Nas, młodych rodziców, zdruzgotały pomysły, by – no nie wyobrażam sobie tego! – dać niemowlakowi do pociumkania kawał kiełbasy lub… surową marchew. Nie mogliśmy też załapać konwencji, obrać kierunku, bowiem o ile raz słyszeliśmy, że karmić powinnam na żądanie, o tyle zaraz pojawiała się koncepcja, że do bufetu należy sadzać malca w trybie „na godziny”.
W kwestii zasypiania też nie było zgodności – jedni doradzali, by zostawić płaczące dziecko samemu sobie (Popłacze, przestanie i zaśnie), drudzy odwoływali się do naszych rodzicielskich sumień i odpowiedzialności, to jest kazali nam rzucać wszystko i do marudzącego dziecka biec na złamanie karku (Jak płacze, znaczy czegoś potrzebuje, a nie umie powiedzieć). Nasze dziecko, według opinii życzliwych nam osób z zewnątrz, było a to ubrane za lekko, a to za grubo. A to zbyt różowo, a to to to… te bojówki to raczej dla chłopca! Oszaleć było można! Sądząc po ilości dobrych rad, musieliśmy wyglądać na bardzo zagubionych. Szkoda tylko, że ile głów, tyle było pomysłów – no nijak nie składało nam się to w logiczną całość, w jedną – spójną – instrukcję obsługi dziecka.
A specjaliści z dyplomami…
Zawiedli też specjaliści – oni też, zdaje się, wywodzili się z różnych szkół, bo o ile jeden kazał nam dziecko dopajać (Chciałaby pani jeść schabowego tak na sucho?), drugi kategorycznie tego zabraniał (to porodówka). O ile jeden kazał mi jeść wszystko (Z tymi dietami eliminacyjnymi to proszę nie wydziwiać, dziecko płacze, bo taka jego uroda, zdrowe jest!), o tyle drugi jak mi dietę wyeliminował, bałam się pobrać z otoczenia coś więcej niż energię słoneczną. O ile w szpitalu usłyszałam, że absolutnie mam nie podawać dziecku smoczka, o tyle pediatra z naszej przychodni poprosił, bym miała litość dla bębenków i układów nerwowych sąsiadów, i bym smoczek jednak do użycia włączyła.
Rodzicielstwo to piękna życiowa przygoda
Rodzicielstwo to piękna życiowa przygoda – zdecydowanie. Jednak nim to do nas dotarło, nim tak zaczęliśmy patrzeć na ten nasz domowy sajgon, musiało minąć trochę czasu. Nasz debiut w tych rolach nie był bułką z masłem – nic nie było proste i tak zwyczajnie piękne (no może pierwszy uśmiech, pierwsze ma-ma, pierwsze… No ok, sporo tego!), a z chwilą narodzin nie spłynęła na nas żadna tajemna wiedza i rodzicielska pewność. Wręcz przeciwnie. Chodziliśmy jak obłąkani – niedospani, niedojedzeni, totalnie zestresowani. To, co nas dołowało, to zawód (przecież tyle czytaliśmy, a daliśmy się zaskoczyć!) i niepewność. Pogubiliśmy się w informacyjnym chaosie. Doskwierało nam też poczucie winy, że nie jesteśmy kompetentni, bo NIE WIEMY, a inni… inni tak.
Chodzenie po polu minowym
Rodzicielstwo było dla nas takim przeżyciem, jak chodzenie po polu minowym. Mniej więcej tyle samo adrenaliny i pewności, co będzie o krok dalej. Ale to już tak widocznie jest. Kiedy to do nas dotarło (prawdopodobnie z upływem czasu i po wymianie doświadczeń z innymi młodymi rodzicami) poczuliśmy się pewniej. I ta ulga… Okazuje się bowiem, że choćby nie wiem jak bardzo dobrze odrobić lekcje z przygotowania do bycia rodzicem, to i tak dla większości pierwsze dziecko będzie wielkim rodzinnym poligonem i życiowym eksperymentem. Dziś, kiedy nasza córka jest pierwszakiem, wciąż łapiemy się na tym, że czegoś nie wiemy i nie mamy recepty na każdą sytuację. Dajemy się zaskoczyć. Ufamy sobie jednak i wiemy, że tak, jak każde dziecko jest inne, tak nie istnieją uniwersalne metody i rady; a domowy poradnik tworzy sobie każdy sam – sukcesywnie, na co dzień.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze