Ogródki działkowe. Za czy przeciw?
NATALIA STOJAK • dawno temuGdy patrzę na zagubione w mieście pojedyncze jabłonki, które ostały się gdzieś przy przystanku autobusowym, i na szarość miasta wokół, budzi się we mnie chęć, by uciec gdzieś na wieś. Daleko od kałuż, autobusów i korków. Do leśnej chaty. Albo do czegoś zbliżonego. Może na działkę?
Jesień jest czasem, kiedy otaczająca nas przyroda przeistacza się. Rozbuchana życiem zieleń znika, a świat zaczyna mienić się wszelkimi odcieniami żółci i czerwieni. Jeszcze nie ma mrozów, a ostatnie słoneczne, choć wietrzne dni zachęcają do grillowania, zwłaszcza, że jest to czas zbiorów.
Anna (33 lata, urbanistka z Poznania):
— Z urbanistycznego punktu widzenia ogródki działkowe to po prostu zieleń miejska. I wcale nie jest to relikt socjalistycznej przeszłości naszego kraju, lecz XVIII — wieczna odpowiedź na pierwsze powstające wtedy osiedla robotnicze. Działki miały za zadanie wyrwać ludzi na powietrze dla zdrowia oraz wykarmić, bo z transportem świeżych warzyw i owoców w tych czasach najkrócej mówiąc był problem.
Tak wtedy, tak i teraz główną funkcją ogródków jest zapewnienie upchniętym w ciasnych blokach ludziom kontaktu z naturą. Niestety zakłada się coraz mniej działek, nie ze względu na brak popytu, lecz przez kryzys urbanistyki jako projektowania miast w ogóle. Nie nadążamy z produkowaniem planów zagospodarowania. Przez to, zwłaszcza w dużych aglomeracjach, powstają „kępki” bloków na przedmieściach. Mają kiepski dojazd, są też bez zaplecza socjalnego takiego jak szkoły i szpitale, nie mówiąc już o zorganizowanej zieleni miejskiej, typu park lub jakieś boiska. Trzeba przyznać jednak, że pojawiają się powoli komercyjne inwestycje z niewielkimi parkami lub stawami, ale to należy przypisać prawom rynku. Osiedle z widokiem na sztuczny staw i z własnym placem zabaw jest po prostu bardziej atrakcyjne od takiego z widokiem na sąsiada. Trend ten jednak nie obejmie ogródków działkowych gdyż są one… zwyczajnie niechlujne i nie pasują do dzisiejszej estetyki.
Trudno zresztą oczekiwać od komercyjnego inwestora, by na terenie, na którym może postawić przynoszący zyski blok lub parking, pozwalał lokatorom pietruszkę hodować!
Katarzyna (29 lat, gospodyni z Chrzanowa):
— Przy dochodach 1800 zł na dwoje dorosłych i dwoje dzieci do lat siedmiu działka jest błogosławieństwem. Jeśli potrafi się z niej korzystać, to żywienie wychodzi taniej. Poza tym dzięki przetworom mam półprodukty do obiadu na cały rok. Nie truję dzieci różnymi E, które pływają w tych wszystkich gotowych sosach ze słoików, a jak przyjdą goście, zawsze jestem w stanie przygotować kolację w 15 minut: wystarczy ugotować ziemniaki (własne) i odgrzać leczo również domowej roboty.
Robienie przetworów jest pracochłonne, wiem, ale to zabawne za każdym razem lekko modyfikować przepis, eksperymentować. Zresztą dzieci od małego uczą się pomagać w kuchni. Na razie ogranicza się to w większości do drylowania i upychania w słoiki, ale i tak jest zabawa. Uważam, że lepiej zagonić młode do czegoś takiego, niż robić samemu, a dziecko przed telewizor, żeby nie przeszkadzało. Potem rysujemy wszyscy razem etykiety i na każdym słoiku piszemy, kto co robił.
Większość rodzinnych imprez odbywa się u nas na działce. Po pierwsze dlatego, że w mieszkaniu nie wszyscy by się zmieścili, a po drugie takiej dekoracji jak te wszystkie kwiaty, które tam hoduję, i piękne zachody słońca nie można kupić. Co prawda z drugiej strony mamy sąsiada, który zrobił sobie oczko wodne z wanny i na domku z dykty namalował muchomory, ale zawsze można posadzić żywopłot i patrzyć w drugą stronę.
Na początku trochę głupio mi było opalać się ze świadomością, że cały blok może mnie oglądać z góry. Ale co tam…
Działka to naprawdę super sprawa, spotykamy na niej mnóstwo zwierząt: wiewiórkę, cztery koty, sikorki i dzięcioła. Ostatnio okazało się, że nasze starsze w zerówce jest jedynym dzieckiem, które widziało dzięcioła na żywo. Jaki dumny chodził z tego powodu, nie powiem.
Elżbieta (30 lat, reklamodawca z Warszawy):
— Ogródki działkowe to świetna sprawa i właściwie jedyne rozwiązanie dla osoby chcącej naprawdę zdrowo się odżywiać. Nie należy się łudzić, że osiągnie się pod tym względem samowystarczalność… Jednak w dobie plastikowych jabłek z supermarketów jest to jakiś sposób, żeby sobie poradzić.
Już nawet na takim staromodnym targu nie można być pewnym tego, co się kupuje, bo rolnicy nie dość, że pryskają na potęgę, to potrafią jeszcze zaraz po pryskaniu zerwać i na sprzedaż. Jak kupuję sobie owoce na zielonym rynku, to zawsze czekam 48 godzin, żeby wyparowały od tej chemii. Osobiście nie mam też nic przeciwko plamkom na jabłkach, ale sprzedający na targu rolnicy twierdzą, że takie owoce nie schodzą, idą za to śliczne, symetryczne i wypolerowane. A takie wyświecone jabłko jest przecież mniej wartościowe, bo dużo dobrych składników odżywczych jest właśnie w tej części skórki, która czyni je matowym!
Sklepy ze zdrową żywnością też niestety nie są rozwiązaniem, bo po pierwsze na ich półkach obok ekologicznych, zdrowych produktów leżą takie… w opakowaniach w podobnej stylistyce. Poza tym to finansowe zabójstwo. Zresztą kiedy wejdzie kodeks Alimentarius to te oznaczenia przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie, bo proces produkcji jedzenia będzie zbliżony do tego z filmu Skrzydełko czy nóżka z Louis de Funèsem.
Działka, naturalne nawozy i tak ze trzy kury to naprawdę optymalne rozwiązanie. Inaczej będziemy wszyscy wyglądali jak Anglicy lub Amerykanie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze