Cena emigracji
AGNIESZKA KAWULA-KUBIAK • dawno temuWyjechali z Polski „za chlebem”, za lepszymi warunkami życia, za szacunkiem, za marzeniami, które miały możliwość się spełnić. Wielu też wróciło, bo sen o dobrobycie się nie ziścił. Wielu zostało, bo mimo sporych trudności, żyje im się godniej niż w ojczystym kraju. Czasem muszą płacić wysoką cenę za marzenia. Zawsze jest coś za coś.
Monika na emigracji w Irlandii
— Myśli o wyjeździe pojawiły się po urodzeniu synka – nie chciałam wracać do pracy, przed ciążą pracowałam po 12 godzin. Po analizie domowego budżetu, stwierdziliśmy, że może spróbujemy wyjechać za granicę.
Poleciałam do Irlandii. Przed wyjazdem synek złapał zapalenie oskrzeli. Narzeczony obiecał, że wszystkim się zajmie, więc wyruszyłam sama – 3 dni później dostałam pracę w Dublinie, a mój synek z zapaleniem płuc leżał w szpitalu – rodzina to przede mną ukryła – wiedzieli, że wróciłabym. Na szczęście syn szybko wyzdrowiał i po trzech tygodniach dotarł do mnie szczęśliwie.
Na pierwsze święta jedliśmy włoskie risotto zamiast uszek. Potem był sylwester i pierwsza wypłata – obcięta większość pensji przez awaryjny podatek – byłam załamana – ledwo starczyło mi na czynsz, a z czego żyć?
Po miesiącu mieszkania w norce powiedziałam, że wracamy do Polski, ale wtedy ja już nie mogłam – pobyt w Irlandii przez pierwsze kilka miesięcy sprawił, że grzęzłam w długach i musiałam zostać. W Polsce rozwiązywanie wielu problemów jest łatwiejsze, gdy ma się wkoło rodzinę, na którą można liczyć.
Dziś do Polski poleciała dziewczyna, którą poznałam w parku, ma synka w tym samym wieku co mój. Jej facet ukradł jej w czwartek pieniądze i zniknął – zostawił ją samą z dzieckiem – historia jak z wieczornych wiadomości, słowem, mała Polska w Irlandii ma takie same problemy jak Polacy w kraju. Jesteśmy tylko bardziej osamotnieni bez naszych korzeni, bez maminej spódnicy…
Paweł na emigracji w Belgii
— Do wyjazdu zmusił mnie brak stabilizacji i szacunku ze strony pracodawcy. Będzie już ze cztery lata, kiedy ruszyłem szukać lepszego życia. Wybrałem Belgię. Dla mnie to była pewność socjalna i właśnie szacunek szefa. Szybko okazało się, że decyzja o wyjeździe była dużo łatwiejsza niż ta o pozostaniu na stałe za granicą. Zacząłem potwornie tęsknić za moją narzeczoną w Polsce (na szczęście po niedługim czasie dołączyła do mnie), za moją rodziną, przyjaciółmi. Teraz po czterech latach w Belgii stoję przed decyzją: zostać, wracać.
Po przybyciu na miejsce dopadł mnie ogromny stres spowodowany problemem ze znalezieniem mieszkania. Duże fundusze na zainstalowanie się w obcym kraju zwracają się dopiero po kilku miesiącach pracy. Otrzymałem ogromną pomoc od mieszkających tu Polaków. Mimo trudności dziś widzę, że było warto.
Myślimy z moją narzeczoną o powrocie i nawet czynimy już pewne plany, jednak strach przed brakiem pracy w Polsce nadal nas powstrzymuje, staramy się na „odległość” znaleźć pracę, ale to graniczy niemal z cudem, a oboje jesteśmy inżynierami, każde z nas zna biegle 3 języki…
Strasznie brakuje mi polskiego chleba, szynki, kaszanki, naszych wzgórz pokrytych zbożami, rzek, brzóz, smacznych truskawek, wiecznie narzekających ale zawsze otwartych ludzi, głupoty urzędników, dowcipów o blondynkach i policjantach… I pewnie jeszcze trochę przyjdzie mi potęsknić.
Kamila na emigracji w Irlandii
— Kiedy wspominam wyjazd, wydaje mi się, że było to bardzo dawno temu. W Dublinie, kiedy czekałam na dworcu na odpowiedni autobus, dotarło do mnie, że jestem sama, nie wiem, kiedy zobaczę się z kimś znajomym, nie wiem, jacy są moi przyszli pracodawcy, że to już tu, nie ma odwrotu.
Kiedy pokazano mi, gdzie będę mieszkała, pomyślałam, że to pomyłka. Pamiętam, że poszłam spać, a kiedy rano się obudziłam i spojrzałam na pokój, naciągnęłam kołdrę na głowę i wmawiałam sobie, że to sen. O swoim pokoju (wielkości pudełka zapałek) nie chcę wspominać.
Wytrzymałam w tym okropnym miejscu trzy miesiące i z ulgą zmieniłam pracę. Wydawało mi się, że wszystko będzie już dobrze, przecież będę mieszkała z narzeczonym i czterema Polakami. Zapytano mnie czy nie chciałabym pracować w biurze pewnego marketu, ponieważ dziewczyna odchodzi na macierzyński. Przyjęłam tą zmianę z radością.
W „biurze” tak naprawdę nie spędzałam za dużo czasu, miałam za zadanie sprawdzać czy wszystkie ceny na półkach się zgadzają. Biegałam po sklepie, a druga dziewczyna siedziała w biurze i plotkowała ze znajomymi. Szybko okazało się, że jestem kimś w stylu chłopca na posyłki. Miałam dość tego traktowania i zapisałam się do Union (organizacja pilnująca by prawa pracowników były przestrzegane). Spotkałam się z szefem Union, dałam mu kopię mojego kontraktu, dostałam numer jego telefonu komórkowego i pozwolenie na dzwonienie o każdej porze.
Byliśmy już zmęczeni pracowaniem po 55 godzin tygodniowo, szef wymyślał coraz głupsze zakazy, żeby nam dokuczyć – np. zakaz rozmawiania po Polsku w kantynie (kiedy żaden klient nas nie słyszy). To właśnie tutaj coś we mnie pękło. Pomyślałam sobie, że jesteśmy traktowani gorzej tylko dlatego, że nie znamy swoich praw, więc trzeba to zmienić. Zaczęłam walczyć o 38 godzin pracy, miałam spotkania z właścicielem sklepu, głównym menadżerem i moim szefem, krzyczeli na mnie, że nie będzie cięcia godzin i koniec. Walczyłam sama, mój narzeczony nie popierał tej walki, a żaden z chłopaków nie chciał się stawiać. Sama przechodziłam przez spotkania, krzyki, stres.
Potem zaczęli do mnie przychodzić Polacy z problemami. Ponieważ znałam angielski najlepiej i byłam w Irlandii najdłużej, od samego początku przyjęło się, że to ja załatwiałam wszystko. Każdy z chłopaków powtarzał, że ja sobie z tym poradzę najlepiej. Tak więc to, że mieszkałam z czterema facetami, ale musiałam wszystko organizować i załatwiać, to że walczyłam w pracy sama o mniej godzin oraz fakt, iż Polacy z okolicy przychodzili do mnie po rady i pomoc, całkowicie mnie zmieniło. Zrobiło się ze mnie silne babsko, które nie da sobie w kaszę dmuchać. Zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo stałam się konkretna i jest mi trochę żal. Wolałabym być tamtą mną, nie przepychać się łokciami przez życie za wszystkich.
Mimo początkowych ogromnych trudności, nie żałuję decyzji o wyjeździe, każda następna praca była lepsza, lepiej płatna i bardziej interesująca. Życie tutaj jest ciekawe, zarobki pozwalają na duży komfort, ogólnie postrzegam to pozytywnie. Nadal mam zamiar szukać, zmienić pracę na lepszą. Nie wiem jak długo zostanę, na razie korzystam z każdej wolnej chwili, nie odkładam pieniędzy. Moim krajem docelowym nie jest Polska, nie chcę wracać. Nie zostanę jednak w Irlandii, za kilka lat chcę się przenieść do Hiszpanii, ale to już następny rozdział.
Paulina na emigracji w Danii
— Wyemigrowałam zimą 2000 roku. Rozchorowałam się też zaraz po wyjeździe, wiec było bardzo ciężko. Wyjechałam jako opiekunka do dzieci i chyba przez to jakoś źle poszło z tą rodzinką, u której pracowałam. Szybko zaczęłam odczuwać tęsknotę za domem. Na szczęście znalazłam bardzo dobrych przyjaciół w sąsiadach i oni mi ten pobyt bardzo ułatwili. Wyszło na to, że jak po paru miesiącach nie mogliśmy już się dogadać z pracodawcami, ci znajomi znaleźli mi inną pracę i gościli mnie u siebie w domu przez miesiąc.
Kiedy pół roku od wyjazdu złamałam żebra, to miałam wspaniały pretekst, żeby wrócić do domu, choć początkowo planowałam zostać cały rok. No i wróciłam, a po pół roku znowu dostałam propozycję zakończenia mojego kontraktu w Danii. Wyjechałam. Było lepiej. Pracodawcy byli super, ojciec rodziny miał mój charakter, zaprzyjaźniliśmy się, spędzając długie wieczory na rozmowach i grze na gitarze. Tu poznałam też mojego męża.
Co do ludzi tutaj, to byli mi bardzo przychylni, a to ułatwiało rozłąkę z domem. Poza paroma oryginałami, którzy pytali mnie, czy wiem co to rodzynki i czy my mamy to w Polsce, ludzie traktowali mnie normalnie. Rodzina męża, licznie reprezentowana tu na wyspie była ogromnie miła i wspierająca. Chcieli bym jak najszybciej nauczyła się języka, żebym mogła lepiej z nimi się porozumieć. Bo choć wszyscy w sumie znali angielski i pogadać ze mną mogli, to na licznych zjazdach i spotkaniach rodzinnych siedziałam jak palec przy mężu, nie rozumiejąc wiele.
Czy wyjechałabym dzisiaj? Tak, zdecydowanie. Żyje się tu lepiej. Nie wiem czy to zasługa małej, zamkniętej społeczności, czy też cała Dania bardziej mi odpowiada. Jestem też dużo lepiej sytuowana, niż bym była w Polsce przy tak małym nakładzie pracy. Jestem sprzątaczką.
Za miesiąc zaczynam studia. W końcu czuję się na siłach, a nie chcę do końca życia być sprzątaczką. Zawód, jaki wybrałam też jest duński — midwife — to takie połączenie polskiej położnej z lekarzem ginekologiem. Wspiera mnie rodzina, znajomi, a nawet państwo, które na moją naukę będzie łożyć. W końcu znam już język i kulturę duńską, wtopiłam się w społeczeństwo i choć jestem jedyną Polką w naszym otoczeniu, to ludzie jakoś się do mnie przyzwyczaili.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze