Jak skutecznie wytresować pacjenta?
EWA ORACZ • dawno temuZetknęłam się ze szpitalami, którym daleko do Leśnej Góry. Powszechne jest tam lekceważenie pacjentów, tresowanie matek, które spędzają długie godziny przy łóżeczkach na oddziałach pediatrycznych, wymuszanie na pacjentach zachowań, które ułatwiają pracę personelu medycznego, wbrew obowiązującemu prawu i regulaminom wewnętrznym w szpitalach. Mam dość! Rozpoczynam prywatną walkę!
Jestem zmęczona polskim narzekaniem i bardzo chciałabym napisać coś optymistycznego, jednak życie podsuwa mi inne tematy. Polska służba zdrowia to morze historii, są wśród nich pewnie i te optymistyczne, ale nie w moim przypadku. Zetknęłam się jedynie z prowincjonalnymi szpitalami i daleko im do Leśnej Góry. Powszechne jest lekceważenie pacjentów, tresowanie matek, które spędzają długie godziny przy łóżeczkach na oddziałach pediatrycznych, wymuszanie na pacjentach zachowań, które ułatwiają pracę personelu medycznego, wbrew obowiązującemu prawu i regulaminom wewnętrznym w szpitalach.
Czuję się uwiedziona przez lekarskie seriale. Uwiedziona i porzucona bez znieczulenia. Naoglądam się "Chirurgów", "Dr Housa", a kiedyś jeszcze załapałam się na "ER". Wbił mi się do głowy obraz szpitala, w którym personel jest życzliwie nastawiony do pacjenta, wyrozumiały, cierpliwy i przede wszystkim profesjonalny. Cóż, polskie szpitale i polska służba zdrowia to nie jest bajka dla dzieci. Niestety moje najgorsze doświadczenia dotyczą oddziałów położniczych i tych dla maluszków. Piszę niestety, bo są to miejsca szczególne, gdzie personel też powinien był szczególny. I nie przypuszczam, żebym miała jakieś wyjątkowe wymagania. Nie muszę się lubić z lekarzem i robić z nim misia na przywitanie. Chciałabym tylko, żeby traktowano mnie z szacunkiem i udzielano wszelkich informacji na temat podejmowanego leczenia i diagnostyki. Tymczasem z tym jest największy problem.
Kilka dni temu na pytanie jakie leki dostaje moje dziecko, pani ordynator odparła: a na co pani te informacje? I nie wiedziałam, co mam na to odpowiedzieć, bo nie znam powodu, dla którego miałabym się z tego tłumaczyć.
Jak wygląda przeciętny dzień na oddziale dziecięcym? Zaczyna się od szóstej rano ogólnym popłochem wśród personelu, bo wszystko jest podporządkowane zbliżającemu się obchodowi lekarskiemu. Wszechobecne popędzanie, strofowanie, bieganina, odniosłam niejednokrotnie wrażenie, że najlepiej by było, jakbym stanęła na baczność pod ścianą. Włączam się w ten system bez marudzenia, wstaję o 6.00, sprzątam, ścielę łóżka, myję w pośpiechu dziecko, tak samo szybko karmię, udziela mi się ogólna nerwowość i w takim stresie czekam na obchód. Zaczyna się najczęściej uwagami i wyliczeniem, co zrobiłam nie tak. Mogą to być różne rzeczy — na przykład dziecko pije za dużo wody, muszę oduczyć go tego nawyku, lub też ciepłe śniadanie, za które otrzymuję reprymendę, bo powinno być wyniesione do lodówki. Nie chce mi się tłumaczyć oczywistości, że nie wstawia się gorących posiłków do lodówki, że przed chwilą to przyniesiono. Takie sytuacje są kilka razy dziennie i najlepiej się na nie wyłączyć i robić co każą dla świętego spokoju. Nie siadać na kołdrze, bo się niszczy. Nie siadam. Nie trzymać niczego na szafkach. Nie trzymam. Jestem grzeczna i wykonuję wszystkie polecenia. Zamykać okna. Zamykam. Otwierać okna. Otwieram. Ładnie mnie wytresowały pielęgniarki.
Każdy dzień w szpitalu to stała dawka dodatkowego stresu, bo jakby ktoś zapomniał i tak już ledwo funkcjonuję z powodu choroby swojego dziecka. Bardzo ciężko mi przelać na papier emocje, jakie towarzyszą mi w szpitalu. Jestem w stanie ciągłej gotowości na przyjecie kolejnej uwagi, cały czas rozglądam się nerwowo po sali, czy wszystko jest w porządku, czy przypadkiem nie zostawiłam gdzieś łyżeczki na szafce. Nie na tym powinnam się przecież skupiać.
Gdy byłam matką karmiącą, spałam na podłodze na złożonej kołdrze, którą mi przywieźli rodzice. Pomimo przysługującego łóżka, nie dostałam go do czasu mojej interwencji (zaoferowano mi krzesło), bo były zajęte przez mamy sześcio- i siedmiolatków. Kilka razy bardzo dowcipna pani ordynator nie omieszkała mi zwrócić uwagi, że robię z sali obóz cygański, bo na dzień zwijałam mój amatorski materac i stawiałam w kącie w dużej reklamówce, ponieważ nie miałam innej możliwości aby go schować. W trakcie naszego pobytu okazało się też, że Doktor Dowcipna również jest fanką "Dr Housa" i lubi go cytować, zatem usłyszałam, że zamiast wspierania koncernów farmaceutycznych wspieram firmy produkujące trumienki dla dzieci. Podobne uwagi towarzyszyły praktycznie każdej „wizycie” pani ordynator. Ogólne ironizowanie i uśmiechy między lekarzami to codzienna reakcja na większość pytań.
Personel niższego stopnia — pielęgniarki zachowują się podobnie. Oczywiście nie wszystkie, byłabym niesprawiedliwa wrzucając je do jednego worka. Niestety, te miłe i normalne sytuacje zatarły się, bo przytłumiły je te traumatyczne. Tak, traumatyczne, nie jest tu za mocnym słowem. Czas spędzony w szpitalu z dzieckiem to była dla mnie trauma. I nie wiem, który stres był większy, choroba małego dziecka czy codzienność z personelem medycznym. Obiecałam sobie naiwnie, że nigdy więcej tam się nie pojawię, ale los zdecydował inaczej. Tym razem Doktor Dowcipna obgadywała mnie głównie z personelem, ale także pozwalała sobie na komentarze na mój temat do innych matek. Dzięki zakolegowaniu się z jedną z nich, dowiedziałam się, co się stało z anonimową ankietą, którą daje się do wypełnienia matkom małych pacjentów, gdy wychodzą do domu. Została wyjęta ze skrzynki wiszącej na korytarzu, przeczytana i zniszczona. Ankieta dotyczyła poziomu zadowolenia z usług szpitalnych. Jak łatwo się domyślić, moja ocena nie należała do najlepszych, tym razem też wymieniłam konkretne osoby z imienia i nazwiska.
Zdaję sobie sprawę, że praca w służbie zdrowia do najłatwiejszych nie należy. To jeden z tych zawodów, który wymaga powołania i szczególnej cierpliwości. Wiem, że cały system jest zły, pieniądze nieadekwatne do odpowiedzialności i wysiłku, ale na litość boską, nikt nikomu nie każe zostawać lekarzem czy pielęgniarką. Nie zauważyłam, aby ktokolwiek był zmuszany do podjęcia tego zawodu. Skąd więc tyle frustratek?
Oddział położniczy, w którym miałam wątpliwą przyjemność być kilka razy, to był chrzest bojowy. Naczytałam się o pięknych porodach, opiekuńczych położnych, o cudzie narodzin, a to co okazało się rzeczywistością, nie miało z tym nic wspólnego. Wszystkie rodzące jak z taśmy dostawały leki na przyspieszenie porodu. Nikt ich nie pytał, czy chcą, widziałam jak dziewczyna, u której rozpoczął się już poród, dostała garść leków. Na pytanie: co to, pielęgniarka w biegu powiedziała jej, że na przyśpieszenie. Wszystkie rodziły na łóżku na leżąco, inna pozycja nie wchodziła w grę. Poszanowanie godności i intymności? Doprawdy, w tym szpitalu dawno o tym zapomniano. Ja miałam cesarkę, po której postawiono mnie na nogi dość brutalnie o 5:00 rano. Nie kwestionuję nakazu wstania z łóżka, ale sposób w jaki to zrobiono. Otrzymałam bardzo konkretną informację od położnej. Mam wstać sama w określonym czasie, albo ona mi pomoże. I doskonale zdawałam sobie sprawę, w jaki sposób to zrobi. Jak już udało mi się wstać, te po cesarce wiedzą jakie to uczucie, kazano mi iść pod prysznic w samej szpitalnej koszulce, która nie zakrywa nawet pośladków. Tu się już zbuntowałam, w przeciwieństwie do koleżanki z łóżka obok, która całkiem naga i krwawiąca poczłapała o 5:00 korytarzem pod prysznic.
Czy w kontekście tej historii pytanie z ankiety, czy poleciłabym ten szpital innym, nie brzmi śmiesznie? Kwestie porodów w Polsce to temat bardzo często poruszany, a mimo tego wciąż jest fatalnie.
Pamiętam, jak codziennie koło godziny 21:00 kazano wszystkim ciężarnym z sali ustawiać się do mierzenia tętna płodu. Widać podejście do czterech łóżek z urządzeniem było dla pielęgniarek zbyt wielkim wysiłkiem. Do KTG też kazano nam się samodzielnie podłączać i odłączać. Tak więc wieczorem wszystkie z ogromnymi brzuchami stawałyśmy posłusznie w kolejce do pomiarów. I zapewne przychodzi wam do głowy pytanie, skąd taka potulność? Mogę odpowiedzieć tylko za siebie, ale jestem przekonana, że większość kobiet powiedziałaby to samo. To strach, obawa przed tym, że jeśli się zbuntuję, to odbije się to na sposobie leczenia, robieniu zastrzyków, przyjęciu porodu czy też na małym dziecku. To zaszczucie przy bardzo wysokim poziomie stresu. Trudno jest walczyć o poszanowanie własnych praw po kilku nocach spędzonych na słuchaniu oddechu malucha, trzymaniu maski z tlenem i czuwaniu.
Jest bardzo źle, nie przypuszczałam, że aż tak. Wszystkie te historie, które można usłyszeć, traktowałam jak opowieści wyssane z palca, albo wymyślone przez matki wariatki. Teraz ja dołączyłam do tego grona. Jestem matka wariatką, która z każdym pobytem w szpitalu coraz bardziej się stawia. Po kilku ostatnich doświadczeniach jestem w trakcie pisania skargi do NFZ-u. I tym razem nie odpuszczę, bo to się musi zmienić. Wybiorę się z wizytą do dyrekcji szpitala i nie spocznę, dopóki nie zostaną wyciągnięte konsekwencje służbowe wobec osób, które przekroczyły swoje kompetencje.
Apeluję do wszystkich poszkodowanych przez personel medyczny, gnębionych przez pielęgniarki rodziców i całą resztę pacjentów tresowanych przez służbę medyczną. Nie dajcie się, reagujcie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze