Ojciec tyran, ojciec niedołężny
KATARZYNA KOSIK • dawno temu • 1 komentarzPrawie każdy z nas zetknie się prędzej czy później z podobną sytuacją, na starość trzeba się zaopiekować rodzicami, w końcu oni opiekowali się kiedyś nami, a nierzadko pomagali też w opiece nad wnuczętami. I choć dla wielu z nas to naturalna kolej rzeczy, nie dla wszystkich to tak oczywiste. Jaką decyzję podjąć w przypadku, gdy ojciec nie był wzorem do naśladowania, nie łączy nas z nim żadne ciepłe uczucie, a wspomnienia z dzieciństwa wywołują łzy? Przed taką decyzją stanęła jedna z naszych Czytelniczek, która napisał a do nas list. Poradźcie.
Ewa (43 lata, matka, agentka nieruchomości, mieszkanka Torunia):
— Moja mama nie żyje od 15 lat. Zmarła po ciężkiej chorobie, była sterana życiem, pracą i mężem-tyranem. Choć wychowała nas – mnie i brata – w szacunku do niego, pamiętamy wszystkie krzywdy doznane przez niego.
Przede wszystkim nie szanował pracy, mamy i naszej. Na głowie mamy, a potem naszej, gdy już byliśmy starsi, było sprzątanie dość dużego domu – odziedziczonego po dziadkach. Posprzątanie dwóch łazienek, kuchni, sieni, przedpokojów, schodów i kilku pokoi było czasem nie lada wyzwaniem dla kilkunastolatki. On nigdy tego nie zauważał, ani nie doceniał. Wchodził w ubłoconych butach wprost z ogrodu do pokoju. Często ich w ogóle nie zdejmował, za to zakładał na ławę w pokoju i oglądał tak telewizję. Nigdy nie szanował drugiego człowieka, w tym oczywiście także najbliższych. Podaję prosty przykład z brzegu. Wchodził do pokoju, gdzie cała nasza trójka oglądała coś w telewizorze, brał pilot, rozsiadał się i przełączał na swój ulubiony historyczny kanał, nikogo nie pytając o zdanie. Bałam się go. Mama czasem coś powiedziała wzburzona, a z czasem po prostu uzbierała na nowy mały telewizor do naszego pokoju, gdzie już w spokoju mogliśmy oglądać, to co chcieliśmy. Wspólnie. On zawsze robił wszystko sam.
Nie był wierny, zdradzał naszą mamę, a ona się na to godziła, robiła to dla nas, wiem to, gdyby się sprzeciwiła, kazałby nam się wyprowadzić, a moja mam była biedna i nie miała żadnego lokum po rodzicach, musielibyśmy wynajmować i klepać biedę. Taki niepisany układ, dla dzieci – ale czy słusznie, nie wiem.
Najgorsze były libacje alkoholowe z koleżkami w naszym domu. Nie mogliśmy spać, a rano wstawaliśmy nieprzytomni do szkoły. Przez to brakowało też często pieniędzy, bo on je przepijał, a na spotkaniach z kolegami lubił się postawić dobrym alkoholem i jedzeniem – najlepsza szynka, ogóreczki, grzybki, śledzie, golonka. Na alkoholach się nie znam, więc ich nie wymienię, ale pamiętam jeden rachunek – opiewał na ponad 100 zł (w przeliczeniu) za jeden trunek – nie wiem, co to było.
Nigdy nas nie uderzył, nie podniósł głosu, on właściwie w ogóle się prawie do nas nie odzywał, jakby nas nie było. Nie interesowała go szkoła prawie w ogóle – tylko na koniec roku trzeba było mu pokazać świadectwo, w ciągu roku nic o nas nie wiedział — ani jak się uczymy, ani jakie mamy pasje, problemy. Mama była naszą powierniczką, pocieszycielką.
Pieniądze dawał mamie na życie dość duże – tak mi się teraz wydaje. Jeśli nie wpadał w libacje alkoholowe, nie brakowało nam na chleb ani na przyjemności. Niektórzy z was może powiedzieliby — przykładny mąż. Ja z perspektywy czasu oceniam to tak: że ojca brakowało mi przez całe życie – przytulenia, rozmowy, jakichkolwiek pytań o mnie, pochwały, zainteresowania. Miałam zimnego tyrana i to jego obwiniam o mój nieudany związek, a przede wszystkim nietrafiony wybór.
Rozwiodłam się, ponieważ żyję w innych czasach i nie musiałam się martwić o mieszkanie. Sama potrafiłam sobie tak ułożyć życie, że było mnie stać na zakup dwupokojowego mieszkania, które przerobiłam na trzypokojowe, z aneksem, spłacam nieduży kredyt, ale dzięki temu po rozwodzie mogliśmy całą trójką zamieszkać pod własnym dachem. Teraz mieszkam tylko z córką. Syn student już się wyprowadził, pracuje, wynajmuje mieszkanie w innym mieście i tam zamierza zostać.
Pisałam, że brakowało mi ojca – los jest przewrotny – teraz już go nie potrzebuję, od śmierci mamy byłam w naszym rodzinnym miasteczku może z siedem razy, na wigilii, na zmianę z bratem odwiedzaliśmy go z przymusu i z powodu szacunku, którego nauczyła nas matka — mimo wszystko. Ktoś musiał mu dotrzymać towarzystwa, a ja nie cierpiałam tych wigilii. Najpierw robiliśmy wigilię u siebie, a potem jechaliśmy do niego odbębnić to spotkanie. Wracaliśmy po obiedzie następnego dnia pierwszym lepszym pociągiem.
Los bywa przewrotny dlatego – że właśnie na jednej takiej wigilii okazało się, że ojciec jest chory. Ma nowotwór i kiepsko się trzyma. Trzeba się nim opiekować. Na opiekunkę wybrał sobie mnie. Gdy to powiedział, struchlałam tak samo, jak wtedy gdy rozsiadał się w fotelu z nogami odzianymi w buty na ławie i przełączał telewizor na swój kanał. Nie wiedziałam, co powiedzieć.
Mój brat rzeczywiście nie ma warunków, bo ma trójkę małych dzieci i mieszkają kątem u teściów. Ja mam teraz teoretycznie trzypokojowe mieszkanie, jeden pokój wolny, ojciec sobie to dobrze skalkulował, do tego jestem kobietą, a to kobiety się opiekują. No i córką – nie odmówię przecież wychowana w szacunku do ojca-tyrana. Nic nie powiedziałam. Tylko tyle, żeby mi dał czas.
Co mam zrobić? Oddać do hospicjum, domu starców – bądź co bądź ojca? Mama przekręciłaby się w grobie. Nie w tym rzecz… Ja mam tak wpojony szacunek do niego, do osób starszych, bezwarunkową miłość do rodziny, że takie rozwiązanie po części nie jest w zgodzie z moim sumieniem. A druga strona medalu jest taka, że nie chcę go mieć w swoim domu. Nie wyobrażam sobie tego. Ja nie umiem z nim rozmawiać… o czym po tylu latach… Mam żal, nie chcę czuć tej atmosfery z dzieciństwa, nie chcę być znów na baczność, a tak by było mimo że to stary człowiek.
Na opiekunkę opłacaną przez 24 godziny nie stać mnie ani brata. Nie zamierzam też sprzedawać swojego mieszkania, zamieniać na mniejsze, by znaleźć pieniądze na opiekę dla niego, bo chcę jakoś dzieciom zapewnić przyszłość, zamierzałam to zrobić, gdy córka się wyprowadzi, żeby oboje wprowadzić w dorosłość. Teraz młodym jest ciężko, ciężej niż nam. Dom ojca jest w stanie opłakanym i sprzedaż, zamiana na mniejsze nie jest możliwa, opłacalna. Nieuregulowana jest tam kwestia wszystkich spadkobierców, podejrzewam, że gdybyśmy się za to zabrali, zrobiłby się dym. Mieszkać tam ponownie po latach nie chcę i nie mogę. Tam nie znajdę pracy, a w moim mieście mam dobrą pracę. Nie chcę też wejść do tej samej rzeki, poczuć to, przypominać sobie. Jestem w patowej sytuacji. Cokolwiek zrobię, będę się czuła źle, albo jak wyrodna córka, albo jak więzień we własnym domu, psychiczny wrak.
Na razie ojciec przyjechał do nas na próbę, na tydzień, niby w odwiedziny, niby do lepszego lekarza. Zauważyłam pewne zmiany, jak u chorego człowieka — nawet najtwardszy kamień wtedy mięknie – wzruszał się czasem, gdy wspominałam matkę, zapatrzał w okno. Był generalnie smutny, może świadomy sytuacji, w jakiej się znajduje, może przekonany o zbliżającym się końcu. Na początku się starałam, robiłam mu jego ulubione potrawy — naleśniki na śniadanie, zupę ogórkową, mielone z buraczkami. Sprzątałam, doglądałam, podawałam herbatki. Ale wciąż czułam, jakbym usługiwała obcemu, jakby był chwilowym gościem, nie rodziną. Wieczorami skonana i zestresowana kładłam się spać i wyłam po cichu w poduszkę. Nie chcę tak spędzić kolejnych lat życia, on na to nie zasługuje, a ja nic do niego nie czuję. Wszystko wróciło — żal, ciągle przypominają mi się scenki z dzieciństwa.
Córka także źle to znosi, zamyka się w pokoju, przeszkadza jej jego chrapanie i nocne chodzenie po mieszkaniu, brzydzi się toalety niezostawianej w najlepszej czystości. Dodatkowo on prawie ją ignoruje, jak mnie kiedyś. Nie rozmawia, nie pyta, unika wzroku. Córka po kilku próbach przestała w ogóle do niego mówić.
Nie wiem co robić. Ojciec wrócił do siebie i czek na moją decyzję. Pewny, że się nim zaopiekuję. A ja mam dylemat i walczą we mnie rozmaite sprzeczności. Poradźcie.
Ten artykuł ma 1 komentarz
Pokaż wszystkie komentarze