All inclusive się należy
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuPolakowi po rocznej harówce należy się odpoczynek. Najlepiej, żeby hotel miał basen, dobrze zaopatrzony barek i bezpłatne leżaki na plaży. W ogóle, żeby wszystko było w cenie. Człowiek ciężko pracujący lubi mieć świadomość, że jak zapłacił, to korzysta do oporu. A ja życzę wszystkim wybierającym się na wakacje, aby wygoda była dodatkiem do spotkań z ludźmi i aby all inclusive nie zasłoniło odwiedzanego miejsca. Wszystko w cenie nie zawiera szczerości. Warto o tym pamiętać.
Polakowi po rocznej harówce należy się odpoczynek. To oczywiste. Najlepiej, żeby hotel miał basen, dobrze zaopatrzony barek i bezpłatne leżaki na plaży. W ogóle najlepiej, żeby wszystko było w cenie. Człowiek ciężko pracujący lubi mieć świadomość, że jak zapłacił, to korzysta do oporu. W końcu płaci, to wymaga.
Przede wszystkim ma być wygodnie. Nie będzie się styrany Polak tłukł pociągiem, woli najbliższe lotnisko lub własny samochód. Nie będzie szukał hotelu. To biuro podróży ma zadbać o to, żeby odebrać klienta, zawieźć, podać, posprzątać, miło się uśmiechać i wyprzedzać potrzeby. Koniecznie musi być morze. Polskie lub inne. Ale to już raczej obojętne. Jeżeli Polak wyjedzie za granicę i tak nie będzie się za bardzo męczył zwiedzaniem. Pojedzie na jedną, czy dwie wycieczki zorganizowane, ale przecież nie przyjechał na wakacje, żeby się męczyć. Daruje sobie chodzenie po brudnych ulicach. Przecież ma taki fajny hotel i dobrze zaopatrzony barek. Zresztą panie rezydentki ostrzegają, żeby nie korzystać z lokalnych środków transportu, nie jadać w restauracjach poza hotelem, bo jeszcze ktoś będzie próbował oszukać i okraść. Dbają o bezpieczeństwo klientów. O własnym nic nie mówią. Po co klient ma wiedzieć, że każda złotówka wydana poza hotelem kole w oczy właściciela biura podróży. Po pierwsze, all inclusive jest po to, żeby za dużo pieniędzy nie wyciekało poza kieszenie organizatorów wakacji marzeń. A po drugie, po co turyści mają oglądać przykre dla oczu obrazki. W końcu przyjechali na wakacje. Należy im się odpoczynek w raju. Jeszcze oprócz białej plaży zapamiętaliby scenki z tubylcami w roli głównej.
Minęło wiele lat a mnie przed oczami staje ostatni dzień w Limie. Taksówka wiezie nas na lotnisko. Auto staje na światłach. Podbiega młoda dziewczyna i przez okno usiłuje sprzedać kilka lizaków. Ma najwyżej pół minuty na transakcję. Tym razem nie zdążyła. Samochód odjeżdża w tumanach spalin, a kobieta przykuca na chodniku. Tuż obok niej dziewczynka, najwyżej trzyletnia, bawi się kamykami. Zwinięte w koc leży na ziemi niemowlę. Do tej pory, a minęło 8 lat, żałuję, że nie zdążyłam nic od niej kupić.
Pamiętam też Ahmeda, kierowcę taksówki z Agadiru. Prowadził starego mercedesa „beczkę” z przebiegiem, o jakim nie śniło się producentowi auta, z taką dumą, jakby jeździł rolls roycem. Ahmed pożycza auto od bogatszego sąsiada. Codziennie wstaje o świcie i wprost ze swojego malowanego na niebiesko domu z dachem zbudowanym z patyków udaje się do dzielnicy turystycznej. Mówi tylko trochę po niemiecku – liczebniki, dni, dobra oferta, dokąd itp. To wystarczy, żeby czasami jakiś ubrany w białe lniane ubranie człowiek z Europy wynajął go na przejażdżkę po okolicy. Nie rozumie spadaj brudasie, co wymsknie się czasami turyście. W końcu turysta przyjechał tu odpocząć, a nie odpędzać się od ofert. Jak będzie dobry dzień, to zarobi nie tylko na benzynę, ale też na kuskus i herbatniki dla żony. Ona tak je lubi. Musi teraz lepiej się odżywiać, bo starają się o dziecko.
Pardiego spotkałam w Indonezji na wyspie Lombok. Choć ma 32 lat, wygląda jak nastolatek. Mały, chudy, z zawadiacką czarną grzywką. Jest tragarzem i opiekunem turystów podczas wspinaczek na wulkan Rinjani. Pardi mówi po angielsku. Języka nauczył się od turystów, bo nigdy nie chodził do szkoły. Wraz z matką staruszką, żoną i dwojgiem malutkich dzieci mieszka w chacie o wymiarach kurnika. Nic więcej nie ma. Ani ziemi, ani zwierząt. Ma tylko siłę swoich ramion i dużo chęci do pracy. Sezon wspinaczkowy na wyspie trwa 3–4 miesiące, w tym czasie musi zarobić na edukację dzieci, jedzenie, domek. Sił starcza na jedną wspinaczkę tygodniowo. Oby tylko w tym czasie trafili się turyści! Dwa dni niesie na bambusowym drągu ciężar około 30 kg, a w nim śpiwory i maty dla turystów, wodę, jedzenie i akcesoria kuchenne. 8 godzin w górę i następnego dnia tyle samo w dół. I tak do czterdziestki. Obciążone bagażem i wspinaczką stawy potem odmówią posłuszeństwa. Do tego czasu chciałby zarobić na wyprawkę szkolną dla córki, ale to koszt ok. 15 dolarów. Nie będzie łatwo zebrać taką kwotę. O czym marzy dla siebie? Właściwie to wszystko ma. Może tylko chciałby chodzić na kurs angielskiego, wtedy mógłby wyjechać do pracy do Malezji. Tam wciąż potrzebują pracowników na budowie.
Na zdjęciach z podróży migają mi twarze przewodników, właścicieli knajpek, opiekunów zwierząt, sprzedawców owoców. Wciąż pamiętam Ann z Wietnamu, która za 1 dolara pomalowała mi paznokcie i opowiedziała swoją historię wojenną. Do dziś czuję smak zielonej herbaty wypitej w szałasie na brzegu oceanu na Sri Lance. Ten szałas to cały dobytek pewnej kobiety. Jej dom i rodzinę zabrało tsunami.
Życzę wszystkim wybierającym się na wakacje, aby wygoda była dodatkiem do spotkań z ludźmi i aby all inclusive nie zasłoniło odwiedzanego miejsca. Wszystko w cenie nie zawiera szczerości. Warto o tym pamiętać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze