Szczyt i najlepsze kakao
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuWspinamy się do schroniska pod wulkanem Cotopaxi. Jeszcze dwadzieścia kroków i odpocznę – staram się skupić myśli na samej drodze. Liczą się tylko kroki stawiane na wulkanicznym żwirze pomieszanym ze śniegiem. Dojdę do tego kamienia – wyznaczam sobie kolejny cel. A potem zmiana. Dwudziestokilogramowy ciężar w postaci pięcioletniego Stasia, którego od początku wspinaczki bolą nogi, zostaje przeniesiony na barki taty.
Jeszcze dwadzieścia kroków i odpocznę – staram się skupić myśli na samej drodze. Liczą się tylko kroki stawiane na wulkanicznym żwirze pomieszanym ze śniegiem. Dojdę do tego kamienia – wyznaczam sobie kolejny cel. A potem zmiana. Dwudziestokilogramowy ciężar w postaci pięcioletniego Stasia, którego od początku wspinaczki bolą nogi, zostaje przeniesiony na barki taty.
Wspinamy się do schroniska pod wulkanem Cotopaxi. Do przejścia różnica wzniesień 300 m. Tylko – powiedziałby ktoś doświadczony. Aż – jęczymy zmagając się z soroche, czyli chorobą wysokogórską. Zaledwie dwa dni wcześniej przylecieliśmy do Quito, stolicy Ekwadoru położonej na 2800 m n.p.m. Teraz dyszymy na wysokości ponad 2000 metrów wyżej bynajmniej nie zdziwieni bólem głowy i uczuciem braku tlenu. Dwie doby to zdecydowanie za mało na aklimatyzację dla niewprawionych we wspinaczce. W oddali między chmurami miga niski budynek schroniska Jose Ribas. Wciąż taki odległy. A przecież wspinamy się już chyba z godzinę? Patrzę na zegarek. Minęło 20 minut. Czas rozrzedził się w górskim powietrzu.
Wulkan Cotopaxi, po którego zboczu mozolnie stawiamy kroki, to drugi co do wielkości szczyt w Ekwadorze, jeden z najwyższych czynnych wulkanów na świecie i w opinii wielu znawców najładniejszy.
Wulkan wyrasta prawie na równiku a jego nazwa w języku Indian oznacza „Szyję Księżyca”. Jego pocztówkowa uroda zadecydowała o kierunku wyprawy. Patrząc w Polsce na zdjęcie ośnieżonego szczytu w otoczeniu złocisto-szarej równiny, po której przechadzają się dzikie konie myśleliśmy, że to jedno ze szczęśliwych ujęć, na które fotograf poluje długie tygodnie. Tymczasem wystarczyło przejechać bramę Parku Narodowego Cotopaxi, by ów widok dojrzeć. Na podniebnych pastwiskach pasą się rumaki. Zdają się być wysłannikami wiatru. Porosty chroboczą pod stopami, kiedy przemierzamy smagane chłodem równiny podległe wulkanowi. Poczuć się jak maleńki element wszechświata – dobre uczucie, wprowadzające myśli na właściwy tor.
Trud wspinaczki zostaje nagrodzony poczuciem dumy. Oto jesteśmy przy tablicy „Altura 4800”. Nieźle jak na kogoś, kto bez przygotowania wnosi pięciolatka. Staś też dumny, że dał się wnieść. Rodzina zasłużyła na kubek czegoś gorącego. To moje najlepsze kakao w życiu – mówię do przewodnika, a on uśmiecha się ze zrozumieniem. Wyżej za schroniskiem zaczyna się strefa lawin. Jedna z nich w 1996 roku zabiła 11 turystów. Jak się mieszka w oczekiwaniu na lawiny i wybuch wulkanu? — chcę zapytać młodzieńca o indiańskich rysach krzątającego się w kuchni, ale znika gdzieś w pomieszczeniach pachnących drewnem i kurzem. Charakterystyczny zapach schronisk na całym świecie. Jeden z moich ulubionych.
Cotopaxi ma wiele twarzy. Któregoś dnia odkrywamy jego południowe oblicze.
Ruta del Sur jest zdecydowanie mniej uczęszczana przez turystów. Samochód znika wśród wysokich traw i kaktusów by po dwóch godzinach dojechać z Latacungi do schroniska Cotopaxi Cara Sur. Czasami zaglądają tu lamy. A jeszcze częściej goszczą kondory, których w Ekwadorze jest bardzo niewiele. Czarne figury ptaków szybujących na tle błękitu towarzyszą nam w drodze do kanionu. Trasa nie jest trudna. Długie odcinki prowadzą ścieżką wydeptaną w chrzęszczącym żwirze. Znów słychać tylko własny oddech, kroki i szum wiatru. Na wysokości, na której w Europie nie chce już rosnąć żadna roślina, spotykamy kwiaty. Mijają nas rozpędzone srokate konie poganiane przez Indian.
Przy kanionie powstałym z zastygłej lawy pasą się osły. W cieniu olbrzyma toczy się spokojne życie. A przecież ostatni wybuch był w 1975 roku, a od osiemnastego wieku wulkan straszył ponad 50 razy. Oby jak najdłużej nikt go nie zdenerwował. W 1534 roku Cotopaxi zagrzmiał podczas walki między Hiszpanami a Inkami. Wystraszeni wojownicy zaprzestali walki i uciekli. Gdyby tak wybuchał przy każdej wojnie…
Biały kundel w schronisku Cara Sur zapatrzył się na odległy wulkan Illiniza. Siadam koło niego i patrzymy razem. Urodo chwili trwaj!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze