Bajki Disneya
AGATA LEWIŃSKA • dawno temuPodoba mi się w Polsce na tyle, że nie zamierzam nigdzie emigrować. Niemniej jednak mam nadzieję, że przykład z zagranicy podziała na naszą zbiorową wyobraźnię jak bajki Disneya.
O emigracji myślimy od najmłodszych lat, tak samo jak bardzo szybko zdajemy sobie sprawę z podziału świata na bogatą Północ, biedne Południe i szarą strefę, do której należą państwa byłego bloku komunistycznego. Tak było przynajmniej w moim przypadku. Chociaż moje dzieciństwo było piękne i beztroskie, nigdy nie było mi zimno, nigdy deszcz nie zacinał mi w twarz, nigdy nie nudziło mi się bujanie na huśtawce ani fikanie koziołków na trzepaku, pragnęłam podskórnie, by moi rodzice zrobili tak jak wielu ich znajomych i przyjaciół – zaczęli nowe życie poza sferą demokracji ludowej, gdzieś na zachodzie Europy bądź w Ameryce, zabierając mnie tam oczywiście ze sobą.
Co nie znaczy, że w PRL-u mi się nie podobało. Nawet stan wojenny wydawał mi się zabawny. W przedszkolu dostaliśmy plastikowe zielone głowy z twarzą baby lub dziada (mnie się trafił dziad) wypełnione czekoladkami, każda w innym papierku i w innym kształcie, oraz gumowego liska – piszczałkę. Pani w przedszkolu powiedziała, że to dar od dzieci radzieckich. Pamiętam, że zrobiło mi się wtedy głupio, bo mnie by nigdy nie przyszło do głowy podzielić się słodyczami z obcymi dziećmi, a co dopiero dziećmi z obcego kraju. Wieczorem każdą czekoladkę oglądałam pod lampą, z namaszczeniem rozwijałam i wygładzałam sreberko, po czym pożerałam. Głowa dziada i lisek wyleciały na balkon, bo „śmierdziały Związkiem Radzieckim”. Tata powiedział, że w Związku Radzieckim identyczny odór wydziela większość rzeczy, nawet gazety tak śmierdzą. Ale ponieważ nic tam nie można dostać, nawet gazet brakuje, w Kraju Rad jest czym oddychać.
Jakiś czas potem moja siostra dostała na urodziny szachy, jedyne dostępne na rynku miały ruskie baby zamiast pionków, i też musiały się wietrzyć tydzień na balkonie. Dyrektorka przedszkola, kobieta zawsze starannie umalowana i wyperfumowana, organizowała co miesiąc obowiązkowe zebrania rodzicielskie, na których z uczuciem, trzepocząc sztucznymi rzęsami, przekonywała: „Milicja Obywatelska jest największym przyjacielem dziecka” oraz „Dobro dzieci leży na sercu Milicji Obywatelskiej, jakże więc można być nieżyczliwym wobec przyjaźnie nastawionych funkcjonariuszy”. Następnie przepytywała każdego rodzica z osobna, co sądzi na poruszony przez nią temat. Tymczasem panie przedszkolanki między sobą narzekały, że gdyby coś się stało, nie można nawet wezwać taksówki, bo telefony nie działają.
Babcia wygrażała, że nigdy nie zapomni Jaruzelskiemu, że wprowadził kartki na mydło. Jako przykład ostatecznego upadku higieny w narodzie polskim podawała przyuważoną w tramwaju elegancką kobietę w drogim naszyjniku, w futrze, ale z szarą od brudu szyją. Po Warszawie krążyła wiadomość, że mydła jest pod dostatkiem, a kartki wprowadzono, żeby ludzi udupić. Z czystej złośliwości. Na nasze szczęście mieliśmy współpracujących sąsiadów. Pan W., którego teściowa została zakwaterowana tymczasowo w domu mojej babci tuż po wojnie, w roku '81 na coś się przydał. Oddawał nam przydział na mydło dla siebie, żony i dwóch synów w zamian za nasze kartki na wódkę. Przysłowie, że od brudu jeszcze nikt nie umarł, znalazło tu potwierdzenie. Rodzina W. kilka lat później wyemigrowała do Szwecji, gdzie pan W. przeszedł kurację odwykową na koszt szwedzkiego podatnika, a potem przyjeżdżał do Polski na wakacje świecić nam w oczy swoim volvo metalic i narzekać, że jak mu się pielęgniarki i pomoc społeczna kręcą po domu, czyszczą mieszkanie na błysk i robią zakupy, to mu się odechciewa pić.
Pewnego dnia przyniosłam z przedszkola wisiorek, który można było nawlec na rzemyk lub żyłkę. Wisiorek był w kształcie łezki, z przezroczystego plastiku, w którym zatopiono kawałki czerwonego i żółtego plastiku. Skąd to masz?! – zapytała podejrzliwie mama. W dzisiejszych czasach w H&M za 1,99 zł można kupić pół kilo sztucznej biżuterii, łącznie z pierścieniem wysadzanym brylantami. Wtedy mój wisiorek wywołał poruszenie. – Mili panowie dawali wszystkim dzieciom. Pracują za płotem i dają dzieciom wisiorki. Marta dostała ładniejszy, z niebieskim i czerwonym w środku. I mają literki Z i K na plecach… Okazało się, że skrót ZK pochodzi od słów „zakład karny”, a za płotem MSW remontuje willę rękami więźniów, którzy z nudów obdarowują dzieci swoimi wyrobami. Wszyscy byli wobec mnie przychylni. Kiedy w kinie Grunwald na seans „Śpiącej królewny” Disneya zabrakło biletów, pani bileterka pozwoliła mnie, mojej mamie i jeszcze kilkorgu niepocieszonym dzieciom z rodzicami obejrzeć film, siedząc na schodach.
Do szczęścia niczego mi nie brakowało, jedynie lekko, acz systematycznie dręczyła mnie myśl, że gdzieś tam w świecie życie może być jeszcze piękniejsze. Związek Radziecki przekupił mnie słodyczami, dużo dobrego słyszałam o zaopatrzeniu w czeskich, węgierskich i enerdowskich sklepach obuwniczych, ale ten naprawdę lepszy świat był tam, skąd pochodziła Śpiąca Królewna, Myszka Miki i Jelonek Bambi. Nigdy nie miałam wątpliwości co do tego, że w kraju wytwórni Walta Disneya dzieci mają lepsze zabawki niż w ojczyźnie Reksia i Misia Uszatka. Nie to, żebym gardziła rodzimymi bajkami. Dysproporcja techniki i środków była porażająca – ot co. Od małego zdawaliśmy sobie zatem boleśnie sprawę z wyższości systemu kapitalistycznego nad komunistycznym, chociaż w realnym socjalizmie też mi było dobrze. Szczęście dzieci we Francji, w Anglii albo Ameryce musi być nieskończone – myślałam sobie. Mijały lata, a moi rodzice nigdy nie poważyli się na emigrację do Kanady, Stanów Zjednoczonych, Francji czy Szwecji. Marzenie się nie ziściło. Na szczęście.
Ostatnio temat emigracji jest znów na topie. Wielu znajomych zarzeka się, że wkrótce nie wytrzyma dyktatury moherowo-cepowej i wyemigruje. A ja powtarzam – spokojnie, spokojnie, byle do kolejnych wyborów. Mogą manipulować telewizją publiczną i innymi mediami, mogą opowiadać nam niestworzone historie, mogą dotować telewizję Trwam i jeszcze dopłacać nam za oglądanie kazań ojca Rydzyka, ale nie odetną nas przecież od wieści ze świata, kontaktu z państwami cywilizowanymi. A wiadomo, porównanie może zadziałać jak dotkliwy policzek.
Pani Maria Guzik, autorka książki „Szare madonny” opowiadającej o kobietach utrzymujących liczne rodziny, w tym zwykle bezrobotnego męża, z pracy jako pomoc domowa, opiekunka osób starszych czy robotnica na farmie w słonecznej Italii, pyta retorycznie: „Dlaczego we Włoszech nie uświadczysz Czeszki ani Słowaczki, chociaż w samej Modenie jest 1400 Polek?”. Mnie też to frapuje. A dlaczego Czesi są już bogatsi od Portugalczyków, podczas gdy Polska jest niezagrożona na ostatniej pozycji wśród nowych, najbiedniejszych państw członkowskich? Nie twierdzę, że to wina obecnego rządu, który jeszcze niczego nie dokonał poza tym, że złożył obietnicę naprawdy drogi do Torunia (dobre i to). Za Czechami jesteśmy w tyle od setek lat, tyle że dystans powiększa się z roku na rok. Wiecie jak to jest z tymi dwoma samochodami, z których jeden jedzie troszkę szybciej. W pewnym momencie okazuje się, że ten szybszy zrobił o jedno okrążenie kuli ziemskiej więcej. Obecnie, jakby tego było mało, kierowca wolniejszego samochodu wrzucił wsteczny bieg.
Nigdzie politycy nie są bez skazy, w Czechach też co jakiś czas wybuchają skandale korupcyjne, politycy się kłócą, jednak wydaje się, że tam rządzący nie inwestują całej swojej energii (i pieniędzy podatników) w dobre stosunki z Panem Bogiem. Dla naszych największym problemem jest, że „Warszawa wstydzi się krzyża”, a dla nich, jak uczynić z Pragi jeszcze piękniejsze, nowocześniejsze miasto przyjazne turystom. My się modlimy o bezpieczeństwo na drogach, oni budują autostrady. Nasz rząd klepie różańce i spowiada się ze wszystkiego ojcu dyrektorowi, a w tym czasie na konto Czecha wpływa dwa razy większa pensja niż na konto Polaka… Na tym koniec przykładów, mój masochizm też ma swoje granice.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze