Jak wierzyć w cuda?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuNikt o zdrowych zmysłach nie buduje swojej przyszłości licząc na wygraną w totolotka. Już ci, którzy przeczesują plaże wyposażeni w wielki elektromagnes, mają o wiele więcej rozsądku. Nieszczęśnik chory na raka powinien pójść do lekarza, nie uzdrowiciela. Niemniej, gdyby skończyły mi się pieniądze, ostatnią dychę wydałbym na kupon loteryjny. Cóż mądrzejszego mogę zrobić z taką kwotą?
W starej, żydowskiej anegdotce ubogi, do tego niezbyt gramotny zięć przychodzi do bogatego teścia z prośbą o pracę. W domu się nie przelewa. Teść spogląda ponuro na faceta, któremu powierzył córkę i mówi, że owszem, robota się znajdzie. Prowadzi zięcia na dach swojego domu i daje lunetę.
— Będziesz tu siedział od świtu do zmroku i wypatrywał czy Mesjasz nie nadchodzi. — powiada. Zięć drapie się po brudnej czuprynie i pyta, ile na tym zarobi. — Otóż, niewiele – przyznaje teściu i klepie go po chudym ramieniu – ale za to ta praca będzie dla ciebie, dla synów, wnuków i prawnuków!
Tak to jest z cudami (przyjście Mesjasza wypada do nich zaliczyć). Niby się z nich śmiejemy, a jednak warto uwzględnić je w swoich planach. Sam w cuda oczywiście wierzę. Paru doświadczyłem na własnej skórze. Chociażby nie umarłem, choć powinienem wielokrotnie. Nawet mi mówiono: „cud, że żyjesz Orbitowski”. Ta niesamowitość mojego trwania, wbrew upadkom i nałogom pozostaje dodatkowo skorelowana z życiem we względnym dostatku. Funkcjonuję bowiem w ramach alternatywnej ekonomii, zwanej gospodarką cudów.
Nie jestem jedyny. Wydaje mi się nawet, że na tle niektórych wierzących w cuda jestem paskudnym sceptykiem. Całkiem niedawno, Polacy zapełnili stadion celem spotkania księdza, zdolnego do wskrzeszania umarłych. Tę niecodzienną umiejętność skromnego kapłana potwierdził również jeden z posłów. Wiara w cuda sięgnęła więc władzy. Miliony ciężko chorych oraz zwykłych hipochondryków wydaje fortunę na uzdrowicieli i cudowne amulety. Sam niegdyś uczestniczyłem w spotkaniu, gdzie oferowano medykament zdolny jednocześnie zwalczyć otyłość, raka a nawet wypłukać kamienie żółciowe. Łaknąłem go, licząc, że uzdrowi mnie z kaca.
Śmieję się z tego, ale tylko troszeczkę. Być może ów ksiądz rzeczywiście przywołał kogoś z zaświatów? Niecałe sto lat temu cała Europa wierzyła w istnienie duchów, zaś w prawdziwość wskrzeszeń wierzył nie jeden poseł, lecz przynajmniej pół parlamentu. Kto wie, może ktoś rzeczywiście wydostał się z kostnicy? Jestem skłonny uwierzyć również w to, że na milion przypadków cudowne świecidełko doprowadziło do cofnięcia się nowotworu. Ponadto, po spróbowaniu magicznego specyfiku kac odszedł jak ręką odjął. Może dlatego, że popiłem go piwem?
W Rosji i na Ukrainie płaczą ikony. W większości przypadków łzy te zawdzięczamy nieuczciwym popom. Ale kto wie, może któraś naprawdę się poryczała? Są powody.
Samo istnienie Polski również dowodzi zasadności wiary w cuda. Dawno powinien nas szlag trafić. Nasz wesoły kraj rozdrapano na trzy kawałki, co tu kryć, przy zgodzie elit naszego wspaniałego społeczeństwa, z królem na czele. Hitler i Stalin też zrobili co swoje, że zacytuję klasyka. Powinniśmy, w najlepszym razie, stać się kimś w rodzaju Kaszubów, jedynie bardziej głośnych i kłótliwych. Właśnie! Cudownym sposobem Polska przetrwała najgroźniejsze z możliwych zagrożeń czyli samych Polaków. Z niewiarą w cuda byłbym więc ostrożny.
Ważny jest odpowiedni stosunek do cudów. Aleister Crowley, zwany poniekąd słusznie „najgorszym człowiekiem jaki kiedykolwiek żył”, utrzymywał, że człowiek głębokiej wiary musi być również bezwzględnym sceptykiem. Inaczej, wiatry własnej naiwności uniosą go w przestworza, by następnie cisnąć między skały. Co to znaczy? Stąpajmy mocno po ziemi, bądźmy racjonalni, lecz jednocześnie otwarci na różnego rodzaju niestandardowe propozycje.
Nikt o zdrowych zmysłach nie buduje swojej przyszłości licząc na wygraną w totolotka. Już ci, którzy przeczesują plaże wyposażeni w wielki elektromagnes, mają o wiele więcej rozsądku. Nieszczęśnik chory na raka powinien pójść do lekarza, nie uzdrowiciela. Niemniej, gdyby skończyły mi się pieniądze, ostatnią dychę wydałbym na kupon loteryjny. Cóż mądrzejszego mogę zrobić z taką kwotą? Nie starczy ani na posiłek, ani na butelczynę. Śmiertelnie chory, wyczerpawszy wszystkie możliwości związane z konwencjonalną medycyną, popędziłbym zapewne do czarownika. No bo co mi zaszkodzi?
Głupcem jest ten, kto buduje całe swoje życie w oparciu o cuda. Ale za jeszcze większego durnia mam tego, który programowo na nie się blokuje. Tak, cuda się zdarzają. Lecz nie powinniśmy na nie specjalnie liczyć.
Gotowość na cud powinna pojawić się w momencie, gdy wszelkie racjonalne rozwiązania zawiodły. Posłużmy się innym przykładem. Oto, odwracam się teraz od monitora i spoglądam na ślicznego anioła, stojącego za moimi plecami. Anioł ma aureolę, skrzydła, pociągłą twarz i, co nieskończenie smutne, jest płci męskiej. Co gorsza, wygląda na silnego.
Zapewne w pierwszym odruchu (gdy przestałbym już wrzeszczeć) uznałbym, że oszalałem. Z mojego dotychczasowego doświadczenia życiowego wynika, że aniołowie nie istnieją. Poprosiłbym psychiatrę o szybką diagnozę. Zapewniony o moim zdrowiu, pognałbym następnie na toksykologię. Może dosypano mi czegoś do piwa? Jeśli badanie dałoby wynik negatywny, czepiłbym się ostatniej nadziei, którą byłoby oszustwo. Sprawdziłbym, czy anioł rzeczywiście jest aniołem. Próbowałbym ukraść mu aureolę lub odrąbać skrzydła. Jeśli to by nie wyszło, miałbym tylko jedną możliwość.
Siadam, wyjmuję dwa kieliszki, nalewam. Podsuwam paczkę fajek pod pysk przenajświętszy i pytam:
— No dobra, co mogę dla ciebie zrobić?
Ufam, że nie obdarzyłby mnie żadną misją dziejową. Głoszenie Słowa Bożego również jest mi głęboko w niesmak. Pożyczę mu trochę pieniędzy. Wskażę drogę na Kasjopeję.
Nie warto zamykać się na cuda. Miłość, przyjaźń, zdrowie – to wszystko jest cudem i tyle. Mam wrażenie, że zdarza się jeszcze rzadziej, niż anioł w gabinecie felietonisty Kafeterii.
Pozwólmy naszemu niegramotnemu zięciowi posiedzieć na dachu. Może litościwy teść zbuduje tam jakąś budkę, żeby biedaczyna nie zmarzł zimą? Niech latem grzeje się w słońcu. Prócz lornetki dołóżmy mu pajdę chleba ze słoniną, fajeczkę i buteleczkę. I niech wygląda tego Mesjasza. Ten zapewne nie przyjdzie. Ale co, jeśli jednak się zjawi?
Wówczas mamy przegwizdane. Po równo. Wszyscy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze