Weekend po irlandzku
MAGDALENA RYŻEWSKA • dawno temuGodzina 21:00, wyruszam w miasto. Idę się zabawić i chłonąć barwny klimat galwayskiej ulicy w piątkową noc. Weekend jest po to, żeby się rozerwać, jak głosi święte irlandzkie prawo. Może jest coś magicznego w tutejszym powietrzu, a może tak jak wszędzie, najwięcej piękna i dobrej energii jest w ludziach. Irlandczycy mają tę szczególną umiejętność bycia szczęśliwym tu i teraz.
Godzina 21:00, wyruszam w miasto. Uzbrojona w otwarte oczka i pamięć fotograficzną idę się zabawić i przyszpilić barwny klimat galwayskiej ulicy w piątkową noc. Weekend jest po to, żeby się rozerwać, jak głosi święte irlandzkie prawo.
Latem, o tej porze na ulicach już tętnił kolorowy tłum, teraz jednak zimne podmuchy nie zapraszają do szaleństw na świeżym powietrzu. Nieliczni imprezowicze, ewidentnie trzeźwi, niepewnym krokiem przemykają z pubu do pubu, cały czas grzeczni, poważni, kołnierzyki zapięte pod szyją. No dobrze, dajmy im trochę czasu.
Przeczekać najlepiej na Spanish Archu. Każde miasto ma takie miejsce, gdzie zbiera się cała śmietanka wszelkiej maści artystów, domorosłych rewolucjonistów, zwyczajnych leserów i poszukiwaczy przygód. Tutaj, to obetonowane ujście rzeki Corrib, dysponujące kilkoma urokliwymi trawnikami, ławeczkami, drzewami, o które dość wygodnie można się oprzeć szarpiąc struny gitary czy pisząc poemat, pociągając przy tym długie łyki z dyskretnie zamaskowanej butelki. W weekend długowłose rusałki i melancholijni trubadurzy ustępują miejsca rozbawionym grupom tak, że cały Spanish rozbrzmiewa śmiechem i wrzaskiem. Teraz jednak świeci pustkami, gdzieniegdzie tylko snują się pojedynczy poszukiwacze wrażeń, przyjaciele się szukają, spotykają, idą dalej. Żeby nie zmarnować czasu, wychylam butelkę buckfasta do spółki z moim towarzyszem i prowadzę zawiłą dyskusję o życiu, a gdy tylko stwierdzamy, że dookoła zrobiło się nieco żywiej, ruszamy dalej.
Główna ulica Galway, mało poetycznie nazwana Shop Street, to centrum życia społeczno – kulturalnego. Otwarta tylko dla pieszych, w dzień jest mekką zakupoholików, w nocy staje się areną dla fascynatów bardziej wyskokowych używek. Czasem tak zatłoczona, że trudno się przez nią przepchnąć, zawsze rozbrzmiewa gwarem i śmiechem, gdzieniegdzie przetykanym popisami ulicznych grajków. Przypomina wrocławski Rynek albo gdańską ulicę Długą. Na niedużej powierzchni kłębią się artyści, wariaci, wagabundy wszelkiej maści. W dzień pełno na niej zbieraczy charytatywnych, w nocy roi się od naganiaczy knajpianych, wciskających przechodniom ulotki i obiecujących darmowe drinki. Oczywiście dajemy się skusić.
Fibber Magees obiecuje darmowego shota do każdego kupionego drinka. Z rozbrajającą szczerością dobijam się do barmana – poproszę dwa najtańsze i promocję do pełna. Skoro oferują, to dlaczego nie skorzystać? W ten sposób cieszymy się dwoma piwami i dwoma kieliszkami słodkiego, czerwonego paskudztwa za bardzo skromną kwotę pięciu euro. Czas rozejrzeć się, gdzie to myśmy właściwie trafili. Pub ma renomę rockowego, choć niezupełnie zasłużoną, tak przynajmniej wynika z naszego rekonesansu. Może w inny dzień, może o innej godzinie, tu i teraz ani muzyka nie brzmi szczególnie rockowo, ani ludzie nie odstają wyglądem od szeregowych bywalców klubów. Zdarzyło mi się zakończyć kiedyś wieczór w knajpie tej samej sieci, tyle że w Dublinie i tam to dopiero było rockowo pod każdym względem! Ciężkie gitary z głośników, mroczne wnętrze, długowłosi panowie i panie w czerni z dużą ilością grafitowego cienia na oczach. Cóż, co stolica to stolica, a co prowincja to prowincja. Piwo skończone, idziemy dalej.
Następny przystanek – Sally Longs. To już jest prawdziwy pub ciężkiego kalibru, przyciągający dziwaków wszelkiej maści. Trafiam akurat na koncert, więc jest tłoczno, głośno, intensywnie. Ani się obejrzę, a już jestem zatopiona w rozmowie z potężnym, siwym harleyowcem, który przekrzykując muzykę opowiada mi o swoich wrażeniach ze zwiedzania Auschwitz, a potem deklamuje improwizowany patriotyczny sonet. Chwilę później odpieram zaloty pana o azjatyckich rysach, który próbuje podrywać mnie metodą „na muzyka”. Nagle znikąd pojawia się tłum moich polskich znajomych, wdajemy się w ożywioną dyskusję na palarnianym dziedzińcu (oczywiście na zewnątrz – Irlandia!) i jesteśmy gotowi żeby iść dalej.
Tu następuje mały zgrzyt – groźnie wyglądająca para ochroniarzy nie wpuszcza mojego towarzysza do klubu. Ewidentnie poczuli się nieco zaniepokojeni jego wcześniejszą ekwilibrystyką na parapecie sklepowej witryny. Cóż, zdarza się, nie ten, to następny. Klub, oczywiście. Kierujemy się do sławetnego Roisin Dubh (w którym, jak plotka głosi, guinessem delektował się kiedyś Johnny Depp), ale z kursu ściągają nas inne atrakcje na trasie.
Na początku Shop Streetu stoi główny magnes galwayskiego śródmieścia – pomnik Oscara Wilde’a. Pisarz siedzi na ławce i pozuje do zdjęć z tysiącami spragnionych pamiątki turystów. Rzeźba nierozerwalnie kojarzy się z miastem, w lokalnej gazecie pojawia się nawet seria komiksów, gdzie dwaj panowie ze swojej ławki komentują bieżące wydarzenia. Obawiam się, że dopuściłam się straszliwego bluźnierstwa rozkładając się wygodnie pomiędzy dwiema figurami, z nogami oplatającymi szyję mosiężnego literata, ale rozbawionym przechodniom nie wydawało się to szczególnie przeszkadzać. Zresztą coraz mniej się ich kręciło, za to o coraz bardziej zamglonych oczkach i dzikszych pomysłach – około 2 w nocy Shop Street robi się pustawa.
Zwabiona dźwiękami gitary i pijackim śpiewem ruszyłam dalej, ku ogromnemu zdziwieniu spotykając znajomego czeskiego gitarzystę, otoczonego wianuszkiem rozśpiewanych imprezowiczów. Osobowość kolorowa, od dwunastu lat gra na gitarze i ma zadatki na niezłego showmana. Ma też bardzo kosmopolityczne gusta, bo oprócz pop-rockowej klasyki pod publiczność zna rzewne irlandzkie ballady, a nawet… polski Dżem. Chwilowo pozbawieni kompleksów potępieńczo zawyliśmy Whisky i poszliśmy dalej.
Buskerzy, czyli grajkowie na bruku, dzielą się luźno na dwie kategorie. Pierwsza to starzy wyjadacze, muzycy bądź plastycy wysokiej klasy, którzy doskonale zdają sobie sprawę z własnych możliwości. Nocą łatwiej spotkać drugi rodzaj – początkujących bądź po prostu nieśmiałych, którym w duszy gra, ale którzy dopiero uczą się sztuki zabawiania publiczności. Na jednego takiego grajka wpadłam pod koniec wieczoru i strasznie mnie to rozczuliło. Dość młody chłopak, schowany w cieniu bramy, niepewnie brzdąkał na gitarze, mentalnie trzymany za rączkę przez ojca lub impresario. Chłopak grał całkiem przyzwoicie, głosik też miał niczego sobie, ale słuchaczy nie przyciągał żadnych, co tylko dowodzi, że do ulicznej sztuki trzeba czegoś więcej. Nie wiem czy nazwać to charyzmą czy pasją czy jeszcze czymś innym, ale trzeba mieć tą umiejętność stanięcia przed ludźmi i całkowitego zapanowania nad ich uwagą. Skąd to się bierze? Nie wiem, gdybym wiedziała, to sama bym śpiewała.
Tak to właśnie wygląda moje Galway, które kocham najbardziej. Może jest coś magicznego w tutejszym powietrzu, choć przypuszczam, że, tak jak wszędzie, najwięcej piękna i dobrej energii jest w ludziach. Ci, których widzę tutaj, mają tę szczególną umiejętność bycia szczęśliwym tu i teraz, nie do końca poważnie, nie do końca rozsądnie, ale za to radośnie. Nie wiem jak komu, mi to odpowiada, nie zadaję więcej pytań i jak Faust krzyczę – chwilo, trwaj!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze