Bezsenność da się polubić
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuWiele pisze się na temat kłopotów ze snem. Bezsenność, uznana za jednostkę chorobową, jest zmorą o różnych obliczach – to zarówno trudności z zasypianiem, wybudzanie się w środku nocy, jak i wstawanie wraz z pianiem koguta. Można ją – z powodzeniem – leczyć, zarówno sposobami domowymi, jak i przy wsparciu specjalistów. Większość osób, które owa przykra przypadłość dręczy, wskazuje na jej negatywne skutki, wynikające z niedoboru snu bądź jego kiepskiej jakości. Są jednak i tacy, którzy nie dość, że pogodzili się z faktem, że są nocnymi markami, bezsenność wręcz polubili…
Aneta (28 lat, fryzjerka z Ostrołęki):
— Nigdy nie miałam kłopotów ze snem – wręcz przeciwnie, z natury jestem śpiochem. Wystarczy, że dotknę głową poduszki, a już odpływam w objęcia Morfeusza. Wstaję rano tylko dlatego, że muszę. Znajomi śmieją się, że gdyby mi zasmołować okna, nie budziłabym się i ze dwie doby. Coś w tym jest… Jednak moje noce od niedawna wyglądają cokolwiek dziwacznie.
Jestem mamą trzyletniej Olgi. Pierwsze dwa lata jej życia były absorbujące – nie tylko za dnia. Byłam mamą całodobowo dostępną i aktywną. Jednak wtedy, zaraz po tym, jak nakarmiłam córkę czy zmieniłam jej pieluszkę, zasypiałam w mgnieniu oka. Miałam wprawdzie problem, żeby wstać potem świtem, z kurami i z dzieckiem, ale jakoś udało mi się przetrwać. Od kilku miesięcy moja córka nie wybudza się w nocy, ale mój organizm jakby tego nie dostrzegł. Wciąż wyrywam się ze snu co najmniej raz w nocy. Nowością jest, że wówczas nie śpię godzinę, dwie, trzy… Bywa, że rano jestem nie do życia i marzę, żeby ktoś mnie zeskrobał z łóżka. Przeczytałam masę artykułów na ten temat i przećwiczyłam wszystkie sposoby, jak zaradzić kłopotom ze snem. Kakao, aromatyczna kąpiel, umiarkowany wysiłek fizyczny… nic nie działa! To trwa już na tyle długo, że zrozumiałam, że bezsenności nie pokonam. Mało tego — nauczyłam się ją lubić.
Kiedy budzę się, nie wstaję z łóżka, jak radzą poradniki – podobno dzięki temu miałabym szansę odpowiednio zaprogramować swój mózg, na zasadzie łóżko równa się spanie. Nie czytam, nie oglądam telewizji, nie siedzę na kanapie. Leżę sobie — jakaś część mnie drzemie, wtulona w ciepłą kołdrę, a druga wsłuchuje się w ciszę i siebie. Kurczę, ja naprawdę chłonę te chwile! Myślę sobie – o życiu w ogóle, ale i robię plany na najbliższe dni, listy rzeczy do zrobienia. Marzę, wspominam, dumam o wakacjach, feriach – robię zarys odległych wydarzeń. Zdarza się, że sporządzam w głowie podsumowania, tak filozoficzne, jak i te związane z domowym bilansem. Ta nocna przerwa to chwila, dzięki której mogę pobyć sama ze swoimi myślami, uporządkować je. Wtedy czuję się taka spokojna, zrelaksowana, szczęśliwa.
Może to zabrzmi niezbyt dobrze, ale taka jest prawda: uwielbiam słyszeć kojący oddech bliskich i czuć ich obecność, ale cieszę się, że nikt nic ode mnie nie chce, jestem wolna, dla siebie. A tego bardzo, bardzo mi brakuje na co dzień, w ciągu dnia. Czasem myślę, że może te bezsenne chwile to taka moja ucieczka, odskocznia od chaosu codzienności?
Kasia (29 lat, nauczycielka z Poznania):
— Kiedy byłam mała, mieszkałam na wsi. Wstawałam świtem, żeby pomóc w gospodarstwie ojcu, dopiero potem jechałam do szkoły. Na studiach, kiedy wszystkie dziewczyny w naszym pokoju akademickim spały, a mieszkałyśmy we cztery, ja wciąż budziłam się przed piątą. Wychodziłam na korytarz na papierosa, i żeby nie budzić koleżanek, tam czytałam, czasem się uczyłam, a bywało, że po prostu gapiłam się na miasto – widok z dziewiątego piętra mnie uspokajał. Chyba tęskniłam za wsią – może nie tyle za tą moją, co w ogóle za ciszą i spokojem, bezkresem, odgłosami natury. Męczyło mnie miasto – tempo życia, gwar, brak przestrzeni. Dlatego te chwile, kiedy cały akademik spał, a ja nie, był dla mnie czymś w rodzaju koła ratunkowego – dzięki temu wszystko bolało jakoś mniej. W sumie to było naprawdę fajne – może też dlatego, że nigdy się nie nudzę, także wtedy, kiedy jestem sama.
Dziś, chociaż mieszkam w mieście – po obronie, już jako mężatka, zamieszkałam na jego obrzeżach – nadal mam nawyki dziewczyny ze wsi. Niezależnie od tego, o której się położę i jak bardzo jestem zmęczona, nadal budzę się bardzo wcześnie rano — bywa, że i po czwartej. Ponieważ nie umiem i nie chcę leżeć – dla mnie to strata czasu i męka — jak już się obudzę, muszę wstać. Czasem jest jeszcze ciemno, ale ubieram się i — paląc papierosa — zabieram psa na długi spacer. Potem robię mężowi kanapki do pracy, przygotowuję synkowi ubranka do przedszkola, ścieram kurze czy nastawiam obiad. Czas spędzam aktywnie i pożytecznie – dzięki temu w dobie jestem w stanie upchnąć naprawdę wiele zajęć. Ale nie jestem typem uciemiężonej kobiety — czasem mam lenia i wtedy leżę na kanapie, czytam, oglądam jakiś serial czy surfuję w sieci. O, bywa, że siedzę na tarasie i – pijąc kawę – patrzę przed siebie i nic nie robię.
Mój mąż nie może tego zrozumieć i twierdzi, że to bez sensu. Według niego, skoro już się budzę świtem, powinnam zawalczyć — poleżeć, bo być może uda mi się zasnąć. Mówi, że mój problem to klasyczna bezsenność i namawia mnie na wizytę u specjalisty. Tylko po co mam coś w sobie zmieniać, skoro po pierwsze — nie czuję takiej potrzeby, a po drugie — to właśnie tak, w ten dziwaczny dla niektórych sposób, funkcjonuję już ponad ćwierć wieku. Po prostu przyzwyczajenie stało się moją drugą naturą. I dobrze mi z tym.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze