Akcja integracja
URSZULA • dawno temuZdarzyło mi się już w życiu pracować na bardziej lub mniej stałe w różnych firmach, ale wszelkie obozy integracyjne omijałam szerokim łukiem. Wychodzę bowiem z założenia, że każda firma, podobnie jak klasa w szkole czy grupa na studiach, jest zbieraniną osób, z którymi niekoniecznie chciałabym mieć do czynienia, gdybym miała jakikolwiek wybór.
Owszem w warunkach pracowych, proszę bardzo: Oczywiście, że pójdę na to spotkanie, panie Kaziu! i Czy ma pani już dla mnie umowę, pani Halinko, ale żeby z tymi samymi ludźmi pić wódkę i odbywać tańce w kręgu? Niekoniecznie.
Zwłaszcza, że obozy integracyjne proponują ludziom, którzy się właściwie nie znają, zabawy i atrakcje, których często nie dopuściłabym się nawet z przyjaciółką, którą znam od podstawówki. Oto kilka możliwych scenariuszy, znanych do tej pory wyłącznie z opowieści.
Hotel w szczerym polu, rano planowanie strategii sprzedaży produktu lub coś innego w zależności od profilu firmy, a wieczorem bania przy ognisku z kiełbaskami.
Domki wczasowe w pewnej miejscowości turystycznej i zabawy mające wzmocnić ducha zdrowej rywalizacji: paintball, skoki w workach, zawody pływackie (ach, jak to przyjemnie oglądać kolegów z pracy w kostiumach kąpielowych), ewentualnie rozwijające kreatywność kursy fotografii albo tańca brzucha, a wieczorem bania w kiepskim disco z karaoke.
Gry i zabawy mające wzmocnić ducha walki w zespole. Są to takie przyjemności jak sporty ekstremalne, czyli wspinaczka po skałach, spływy rwącymi strumieniami i skoki ze spadochronem albo inscenizowanie napadów na hotel i porwania jednego z uczestników, żeby pozostali obmyślili plan odbicia kolegi (serio, słyszałam o takim przypadku), a wieczorem oczywiście bania.
Do tego dochodzą krążące wśród znajomych przerażające legendy o romansach nawiązywanych w wódczanym zamroczeniu z przypadkowym kolegą z pracy, które ciągną się smrodem przez resztę kariery zawodowej oraz opowieści o alkoholowych wybrykach w stylu licealnym spuszczonych z przysłowiowej smyczy towarzyszy niedoli, czyli: wymiotowaniu w autokarze o 8:00 rano czy też łamaniu nogi podczas upadku z hotelowych schodów.
Myślę, że jest w miarę zrozumiałe, dlaczego wyjazdy mające na celu budowanie pozytywnych relacji między pracownikami i silniejszego poczucia przynależności do grupy, zwiększenie kreatywności i stymulowanie zdrowej rywalizacji, nie wyglądają jakby był to mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu.
Nic więc chyba dziwnego, że przeraziłam się, kiedy firma, z którą dopiero co rozpoczęłam raczej luźną współpracę, zaproponowała mi wyjazd integracyjny. Ponieważ zależało mi na tej posadzie, niespecjalnie mogłam asertywnie odmówić, wymówić się nagłym atakiem grypy żołądkowej ani nawet udawać, że nagle umarł mi jakiś członek rodziny. W umówioną sobotę bladym świtem stawiłam się na miejscu zbiórki, powziąwszy wcześniej postanowienie, że co jak co, ale na skoki w workach namówić się nie dam. A tymczasem…
Integracyjne podgrupki utworzyły się już w autokarze. Poszczególne działy, które świetnie się znają, usiadły obok siebie i nikomu nie przyszło do głowy, żeby je rozdzielać. Ja schowałam się z tyłu i pogrążyłam we śnie, dzięki czemu podróż minęła nadspodziewanie przyjemnie. Potem zaś było tylko lepiej. Okazało się, że hotel znajduje się w prześlicznej, górskiej miejscowości, jedzenie jest przepyszne, a goście mogą do woli korzystać z hotelowego kompleksu SPA, co też uczyniłam zaraz po przyjeździe. Ponieważ nikomu innemu nie przyszło to do głowy, przez pół dnia rozkoszowałam się pływaniem i sauną w samotności. Potem nadszedł czas na integrację czyli dyskotekę z wódką, karaoke i tańcami.
Pani Ulu, proszę, chociaż kieliszeczek!, Pani Ulu, no chociaż jeden taniec, błagali natarczywi koledzy, którzy sami już spożyli dużo więcej niż ten kieliszeczek, ale pozostałam nieugięta. Kiedy tylko odkryłam, że wszyscy mają już nieźle w czubie, oddaliłam się od towarzystwa i oddałam czytaniu książki w zaciszu pokoju hotelowego, co było rozrywką iście niebiańską, ponieważ na co dzień zupełnie nie mam na to czasu.
Na rano zaplanowano wycieczkę, ale towarzystwo ostro zachlało dnia poprzedniego, w związku z czym stawiło się na nią zaledwie pięć osób. Sympatyczny pan przewodnik był nieco rozczarowany frekwencją, ale dał z siebie wszystko i podczas spaceru opowiadał mnóstwo ciekawych historii. Na popołudnie była zaplanowana seria wykładów i prezentacji, podczas której większość współtowarzyszy pochrapywała na swoich krzesełkach, a okazało się, że są one naprawdę bardzo ciekawe i z przyjemnością wysłuchałam ich do końca. Potem nastąpiła uroczysta kolacja i ciąg dalszy zapijania w dyskotece, które to przyjemności udało mi się ominąć i oddać wieczornemu pływaniu w samotności.
Z wyjazdu integracyjnego wróciłam urzeczona. Szybki bilans: nowe, interesujące znajomości: 0, wzrost poczucia przynależności do grupy: 0, wzrost kreatywności: 0, ale za to darmowe SPA, fantastyczna wycieczka, ciekawe prezentacje, super jedzenie, a przede wszystkim gruntowny wypoczynek.
Niektórzy mówią, że obozy integracyjne są fajne, bo lepiej się pracuje z kolegą, którego widziało się, kiedy pijany do nieprzytomności spadał ze schodów, a ja powiem, że obozy integracyjne są fajne, bo wcale nie trzeba się integrować. Można sobie zwyczajnie odpocząć na koszt firmy. Od tej pory będę jeździć na wszystkie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze