Szlachetne zdrowie…
PAULINA MAJEWSKA-ŚWIGOŃ • dawno temuKiedy jesteśmy zdrowi, nasze życie kręci się głównie wokół pracy zawodowej i pogoni za pieniędzmi, nasze problemy dotyczą braku funduszy na egzotyczne wakacje, nie mamy czasu na refleksję, na zachwyt nad codziennością, na szczęście z niczego. Człowiek ciężko chory myśli o tym, co osiągnął, czego nie zdołał dokonać, podsumowuje i wspomina.
Katarzyna (31 lat, nauczycielka z Pszczyny):
— Choruję od 3 lat, a w zasadzie od 12, bo na początku choroba była uśpiona. To nieprawdopodobne, że większość ludzi dopiero po ataku choroby, zdaje sobie sprawę z cudowności życia… Ja byłam kobietą, która nie potrafiła cieszyć się z odwiedzin dawno niewidzianej koleżanki. Ważniejsze były dla mnie wakacje na Cyprze czy weekendowe wypady do Pragi. I choć zwiedzałam ją kilka razy, wciąż było mi mało. Mój stosunek do innych ludzi także pozostawiał wiele do życzenia. Nie byłam ani miła, ani serdeczna, ani pomocna. Raczej wredna egoistka.
Kiedy zachorowałam, tłumaczyłam sobie, że to pewnie kara boska. Odwróciłam się od Kościoła. Ale… do czasu. Któregoś ranka obudziłam się, spojrzałam w niebo i zrozumiałam, że mój stan nie jest karą za grzechy czy zaniedbania. Doszłam do wniosku, że muszę walczyć, a może wtedy Bóg zwróci mi zdrowie. I kiedy to się stanie, będę innym człowiekiem. I rzeczywiście tak właśnie się stało.
W trakcie kuracji miałam wiele chwil zwątpienia, płakałam, bluźniłam, ale udało mi się pokonać chorobę. Teraz, cieszę się z drobnostek. Zdrowy człowiek nie zrozumie, że można radować się z tego, że po przebudzeniu nie odczuwa się bólu, że można wstać, samemu przygotować sobie pyszne tosty (do tej pory jadłam papki bez smaku). Radość sprawia mi praca i chociaż czasem jak każdy „podpieram się nosem” ze zmęczenia, to wolę to, niż wegetację bez celu i liczenie komarów na suficie.
Życie jest piękne! Nigdy nie jest tak źle, jak się nam wydaje. Są ludzie, którzy cierpią bardziej niż my. W jednej z książek przeczytałam super aforyzm - Jeśli boli cię gardło, ciesz się, że nie jesteś żyrafą!
Daniel (24 lata, student drugiego roku pedagogiki w Poznaniu):
— O chorobie dowiedziałem się w wieku 17 lat. To był dla mnie szok. Wyrok — białaczka. Wszystko stanęło na głowie. Byłem tuż przed maturą, a mój organizm dawał mi do zrozumienia, że nie daje rady… Kumple myśleli o tym, jak tu „zaliczyć” kolejną lalkę, ci mądrzejsi snuli plany dotyczące przyszłości, wybierali kierunki studiów, szukali mieszkań lub miejsca w akademiku. A ja… Wszystko przestało się liczyć, nie miałem ochoty na rozmowy, dotychczasowe spędzanie wolnego czasu — na imprezach, kręglach, jazda na motorze — stało się nierealne do wykonania, byłem obolały, słaby, miewałem nudności i zawroty głowy.
Musiałem podjąć walkę. Z perspektywy czasu uważam, że gdyby nie moi rodzice, ich upór, determinacja i uświadamianie mi na każdym kroku, że jestem im potrzebny, pewnie bym się poddał. Fatalnie znosiłem chemię. Przyjaciele w końcu przestali dzwonić. Ileż można słuchać o tym, że ktoś ma dość parszywego życia? W sumie ich rozumiałem. Stałem się ogromnym pesymistą. Zastanawiałem się „dlaczego ja”? Nigdy od nikogo nie uzyskałem odpowiedzi na to pytanie. Tak widocznie miało być. Mam nadzieję, że najgorsze mam już za sobą.
Brygida (26 lat, bezrobotna z Katowic):
— Moja choroba zaatakowała mnie 4 miesiące po urodzeniu córeczki. Początkowo były to tylko lekkie zawroty głowy. Nie przejmowałam się nimi, byłam w końcu po długich 9 miesiącach ciąży, czułam się jak słonica, w nocy nie byłam w stanie spać dłużej niż 2 godziny.
Często miałam wrażenie, że jestem pijana. Pamiętam jak na ulicy, pchając wózek, przestałam panować nad swoimi nogami, potykałam się, a dwie kobiety idące naprzeciwko mnie głośno skomentowały Boże! Takie maleństwo i pijana matka. Poczułam się okropnie.
Najgorsze było nietrzymanie moczu. Miałam 23 lata i łaziłam w pieluchach. Z powodu przedłużającego się L4 (po 5 miesiącach wróciłam do pracy) zostałam zwolniona. Powód? Redukcja etatów. Totalnie się załamałam.
Nie mogłam opiekować się małą, bo byłam słaba. Kiedyś o mały włos Ania nie upadła przeze mnie na podłogę i to ze znacznej wysokości, moje ręce nagle się wyprostowały i zdrętwiały.
Kilka miesięcy leżałam w szpitalu. Obserwowałam ludzi na oddziale, niektórzy siedzieli już na wózkach inwalidzkich. Czułam, że niedługo i ja mogę przestać chodzić. Stwardnienie rozsiane bardzo często atakuje ludzi w wieku 20 — 30 lat. To okropna choroba, która zmienia człowieka o 180 stopni. Zmienia… na lepsze. Wiem, że brzmi to dziwnie.
Obecnie czuję się dobrze, ale moje życie to ciągły strach przed kolejnym atakiem choroby. Widocznie takie jest moje przeznaczenie. Ale nie wolno mi się poddawać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze