Dzieci otyłe przez rodziców?
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuOtyłość wśród dzieci i młodzieży to coraz większy problem społeczny w Polsce. Kto jest winien temu, że rośnie nam społeczeństwo osób schorowanych, niewydolnych fizycznie i narażonych na przedwczesną śmierć?
Maria (34 lata, nauczycielka języka polskiego z Bydgoszczy):
— Jestem zdania, że to wina rodziców. Pracowałam w szkole podstawowej, teraz pracuję w gimnazjum i widzę, czym żywią się dzieci na przerwach. Niestety – w wielu przypadkach rodzice wolą rano dać dziecku pięć złotych na słodką bułkę, niż samodzielnie przygotować dla niego kanapki. Zatrważająca jest też wiedza dzieci na temat żywienia. Nie mają pojęcia, co jest zdrowe, a co nie. Kiedy na godzinach wychowawczych poruszałam ten temat, dzieci opowiadały mi, jak się gotuje w ich domach… i włos mi się jeżył na głowie. Bo jak wytłumaczyć fakt, że mama, mieszkająca ze swoimi dziećmi na wsi, co dzień przez cały rok karmi swoich synów chińskimi zupkami w proszku? Nie może posadzić buraków i marchewki w ogrodzie, dać swoim dzieciom czegoś, co ma wartość?
Kiedy ja chodziłam do szkoły, w klasie mieliśmy może dwie otyłe osoby. Dziś czasem mam wrażenie, że w każdej klasie mam może dwie osoby, które problemów z nadwagą nie mają.
Katarzyna (35 lat, pediatra z Wrocławia):
— Ostatnio nie wytrzymałam i powiedziałam mamie mojej małej pacjentki, co myślę o jej postępowaniu. Nie mogłam tego nie zrobić, bo miałabym wyrzuty sumienia. Jak w ogóle można tak utuczyć dziecko?! Oczywiście miałam potem problem z przełożonymi. Usłyszałam, że w prywatnej przychodni nie ma mowy o takim zachowaniu, jak moje. Przeprosiłam, ale wiem, że jak znów trafi do mnie podobna pacjentka, zachowam się tak samo.
Dziewczynka, o której mówię, była tak gruba, że miała problem z poruszaniem się. Podobnie, jak jej mama. Patrząc na nie pomyślałam sobie ze złością, że pal sześć matkę – jest dorosła i teoretycznie powinna wiedzieć, co robi. Ale dziecko? Przecież dziecko samo nie robi zakupów i samo nie gotuje, prawda? Dziecko nie rodzi się z wiedzą, co jeść, a czego unikać – znów teoretycznie powinno tę wiedzę czerpać od rodziców. Kiedy staje się samodzielne na tyle, by wiedzieć, co jeść i móc sobie to kupić, jest już za późno. Już jest otyłe, już ma kłopot, problemy ze zdrowiem.
I – naprawdę, bo nie chciałabym być źle zrozumiana – nie chodzi mi zupełnie o wygląd, w końcu nie to jest piękne, co jest piękne, ale co się komu podoba. Chodzi mi o prosty fakt, że otyłość równa się cukrzyca, choroby serca, stawów, kłopoty z oddychaniem, krążeniem krwi… to są poważne sprawy. Wszystkie prowadzą do przedwczesnej śmierci. A ludzie nic sobie z tego nie robią!
Basia (27 lat, przedszkolanka z Warszawy):
— W naszym przedszkolu nie ma słodyczy. Na podwieczorek są owoce sezonowe, a w zimie suszone, orzechy, marchewki. Uczymy dzieci, co warto jeść i dlaczego. Ostatnio rozmawiałam z maluchami na temat nawożonych owoców i warzyw, tych sztucznych truskawek w zimie i sałat z błyszczącymi liśćmi. Myślę, że to ważne, edukować dzieci już od najwcześniejszych lat.
Ale to prywatne przedszkole, tu się nie oszczędza na dzieciach. Poprzednio pracowałam w przedszkolu państwowym i to, co się tam dzieciom dawało na podwieczorek, wołało o pomstę do nieba! W tanich dyskontach pani intendentka kupowała na przykład jakieś trujące ciastka, składające się głównie z jakiegoś podejrzanego świństwa, samych E. Myślę, że swoim dzieciom by ich nie dała. No, ale były tanie. Do tego jakieś cukierki w niebieskim kolorze i podobne świństwa. I tak co dzień. Kiedyś próbowałam z nią na ten temat porozmawiać, ale tylko wzruszyła ramionami i powiedziała, że naczytałam się głupot.
Kulturę jedzenia wynosi się z domu. Po tym, jak dzieci jedzą, jestem w stanie powiedzieć, jak je wychowano. Jeśli jedzą nieświadomie, zajmują się podczas jedzenia rozmową, pchają w siebie niechlujnie, bez przeżuwania, jestem pewna, że w domu jedzą byle jak, najczęściej pewnie przed telewizorem.
Właśnie, coś mi się przypomniało: ostatnio jeden chłopczyk powiedział mi, że w jego domu w każdym pomieszczeniu jest telewizor – nawet w kuchni. Cały czas włączony, oczywiście. Ale nie ma ani jednego stołu.
Ciągle jestem w szoku.
Michał (28 lat, nauczyciel w-f z małej wsi pod Poznaniem):
— To jest straszne, co się dzieje. Kilka lat temu na lekcji mogłem dać starszym chłopakom piłkę i miałem ich z głowy na całą lekcję. Teraz pograją bez emocji kwadrans i mają dość. Nudzi im się, tak przynajmniej mówią. Ale mi się wydaje, że nie mają już więcej siły na bieganie. Mam wrażenie, że z roku na rok jest coraz gorzej. Mogę się tylko domyślać, dlaczego nam tak dzieci parszywieją.
Po pierwsze – myślę, że to przez komputery. Kiedyś były inne rozrywki, gdzieś się chodziło, w coś grało. Teraz wszyscy prawie wolą no life. A od siedzenia przy komputerze mięśnie nie rosną, tylko garby i tyłki.
Po drugie – reklama. W głowie mi się nie mieści, że trujące napoje są reklamowane jako świetne i niezbędne dla wszystkich młodych ludzi. Tak samo jak sieciowe restauracje, w których pracują nie kucharze, ale chemicy – wiadomo, że ściągają głównie młodzież. Do szału mnie doprowadza, jak dzieciaki jadą na wycieczkę do Poznania. Jak to możliwe, że zawsze, ale to zawsze, jedzą świństwo w tej samej „restauracji” i to jest zawsze najgłówniejsza atrakcja wyjazdu?
Opowiadam czasem moim podopiecznym, czym się kończy nadmierne picie ich ulubionego napoju, ale patrzą na mnie wtedy jak na nawiedzonego. Skoro telewizor im powiedział, że to jest pyszne i naprawdę warto, to z czym ja do nich?
Ostatnio już coraz mniej chce mi się mówić.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze