Doba na wodzie
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuCo ja tu będę robić przez całą dobę? – przemyka mi przez głowę myśl, kiedy długa, drewniana łódź dopływa na miejsce. Miejsce jest obozowiskiem w parku narodowym Khao Sok, położonym w północnej części Morza Andamańskiego. To największy obszar dziewiczego lasu na południu Tajlandii i wyjątkowe nagromadzenie atrakcji przyrodniczych - blisko tysiącmetrowej wysokości wapienne wzgórza, porośnięte lasem, około 100 wysepek wyłaniających się z przejrzystej wody, jaskinie i wodospady.
Utworzony prawie 30 lat temu park, to dziś jedno z niewielu miejsc na naszym świecie, gdzie rządzi natura. Człowiek pozostaje tu w roli widza, choć całkiem niedawno przyczynił się do powstania tego cudu natury. W 1982 roku dolinę pomiędzy malowniczymi wapiennymi górami zalano wodą, budując elektrownię. W ten sposób powstało ogromne jezioro z poszarpaną linią brzegową. Sto sześćdziesiąt pięć kilometrów kwadratowych wody, w której odbijają się chmury i skały z czuprynami drzew.
Gdybym wybrała się na wycieczkę w głąb lasu, szukałabym raflezji, kwiatu–giganta, osiągającego wagę 10 kg i wielkość miednicy. Upał tak skutecznie zniechęcał nas do wędrówki, że nawet cuchnąca gnijącą padliną pomarańczowa salaterka o sławie największego kwiatu na ziemi nie zachęca nas do zapuszczenia się na pełne owadów leśne ścieżki. Zamiast spotkania z trupim kwiatem, jak zwą raflezję mieszkańcy Sumatry, wybieramy relaks w domkach na wodzie.
Oprócz długiego pomostu, do którego doczepiono bambusowe domki, w miejscu naszego pobytu jest tylko woda. Spokojna, przejrzysta błękitno-zielona tafla, o powierzchni tak gładkiej, że sprawia wrażenie ciała stałego. Szybko jednak okazało się, że kryje w sobie wielu mieszkańców. Kiedy pomost kołysze się zwiastując nadejście gości, pojawiają się wielkie ryby. Ich okazałe ciała świadczą o miłości, jaką darzą suszoną kukurydzę, hojną ręką rzucaną im przez turystów. Ryby-giganty szczególnie licznie tłoczą się w pobliżu kuchni, stanowiąc najbardziej dynamiczny element krajobrazu. Trzej Tajowie w nieokreślonym wieku zastygli w oczekiwaniu na plastikowych krzesłach. Nie ożywia ich nawet pojawienie się kilku turystów. Może nie na nas czekają w tej kuchni sprawiającej wrażenie wymarłej? W czeluściach zardzewiałej lodówki odnajdują kilka puszek z piwem. Jak działała lodówka, skoro generator prądu włączany jest o zmierzchu? A może działała tylko siłą rozpędu, przechowując chłód nagromadzony w nocy?
Nagrzany słońcem pomost zmusza do ucieczki. Wystawieni na pastwę gorących promieni szukamy schronienia w bambusowych chatkach, lecz i tam upał dopada nas niczym złośliwy rzep. Jezioro staje się naszym wybawcą. Odziani w kapoki wskakujemy w głębinę, by po chwili wynurzyć się jak spławiki. Nawet trzyletni Staś radzi sobie z pływaniem w takiej zbroi. Przebiera rączkami jak mały piesek by dopłynąć do zwalonego drzewa. Porośnięty glonami pień zamienia się w chwilową wyspę. Wylegujemy się na nim niczym kolorowe, jaskrawe foki.
Późnym popołudniem, kiedy słońce litościwie chowa swe promienie, dziurawe canoe niesie śmiałków na spotkanie z przyrodą. Nie trzeba długo czekać, by nad głową przeleciało stado dzioborożców. Te ptaki wielkości indyka z purpurową plamą na głowie lubią polować stadnie.
O zmierzchu ciche i leniwe obozowisko przycupnięte przy obrośniętym dżunglą wzgórzu zaczyna podsłuchiwać przygotowania do łowów. Nieruchoma dotychczas zielona ściana lasu zaczyna nagle drżeć… Uśpione za dnia zwierzęta i owady szykują się na wielką ucztę. Budzą się w nich leśni myśliwi. Woda niesie piski nietoperzy i gderliwe przechwałki małp. Kto tej nocy będzie ucztował, a kto będzie kolacją? Kto zginie w dziobie pięknego argusa malajskiego? Czy białe tapiry zdołają umknąć przed pazurami niedźwiedzi? W parku żyje około 200 gatunków ptaków, rzadkie na wolności tygrysy i lamparty. Cieszę się, że nasze domki są w sporej odległości od brzegu.
Wraz z nastaniem nocy my również zmieniamy się w myśliwych. Wyciągamy nasze aparaty fotograficzne i tropimy księżyc. Jest pełnia. Srebrna, poorana bruzdami twarz księżyca wyłania się zza czarnych konturów skał. Rzuca na wodę połyskujące spojrzenie. Śledzimy jego wędrówkę dopóki nie zniknie nam z oczu, chłonąc każdą minutę kwietniowej nocy. A potem kładziemy się w swych chatkach wsłuchani w nocne rozmowy drapieżców. Dajemy się kołysać pluskającej wodzie i trzeszczącym dźwiękom pocieranych o siebie bambusowych drągów.
Błękitno-różowy świt wygania nas z naszych schronisk głosami obudzonych małp. Kawa stygnie w porannej mgle. A my z niechęcią odliczamy godziny dzielące nas od wygnania z raju.
To już? Już minęła doba? Znowu długa łódź wiezie nas przez jezioro. Wymija skały wynurzające się z wody jak głowy potworów. Co ja będę robić w zatłoczonym mieści?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze