Sterroryzowana przez dzieci i ich rodziców!
IWONA CHODOROWSKA • dawno temuŁup. Łup, łup. I jeszcze raz łup. Kopyta walą we mnie jak w szmacianą piłkę. Co z tego, że małe kopytka, czteroletnie. Już raz znacząco zerknęłam na mamę sprawcy, ale zrozumienia – nie znalazłam. No cóż, widać tak musi być. Terror dzieci. Nie tak dawno na fejsie widziałam gorącą dyskusję na temat pomysłu otwarcia knajpek z komunikatem: Z dziećmi wstęp wzbroniony. Zawrzało. Obrażeni rodzice wyzywali pomysłodawców od faszystów i rasistów. A ja się dziwię.
Łup. Łup, łup. I jeszcze raz łup. Kopyta walą we mnie jak w szmacianą piłkę. Co z tego, że małe kopytka, czteroletnie. Już raz znacząco zerknęłam na mamę sprawcy, ale zrozumienia – nie znalazłam. No cóż, widać tak musi być. Terror dzieci. Tekst profesora Mikołejko opublikowany w GW, który obnażył nienawiść i wojenne ścieżki między dzieciatymi i tymi co nie przywykli do smarków, kupek i drapania paznokciem po styropianie, wywołał swego czasu burzę. Wprawdzie nie po styropianie, a po szybie i nie paznokciem, a jakimś tępym narzędziem, ale skrzypi i rzęzi jakimś niesprecyzowanym rysikiem (czterolatek z cyrklem?!) ta latorośl za mną tak, że zaraz wezmę i bluznę jak nigdy dotąd. Ale nie, jednak nie. Kultura osobista mi nie pozwala. Zakładam słuchawki, kopana w autobusowe siedzenie i atakowana głośnym, dobijającym wiiiiiiiiiiiiiii, piiiiiiiiiiiiiii nad lewym uchem – myślę: do kurwy nędzy, dlaczego MUSZĘ to znosić?
Dlaczego kilka dni temu, gdy zasiadłam po ciężkim dniu w restauracji, musiałam przekrzykiwać dwie kilkulatki, które rozłożone na stoliku obok mnie zabawiały się nikczemnie w naśladowanie papug, pawi i innych? Przyszłam do tej restauracji, aby spożyć posiłek i odpocząć po znojach życia. Z narzeczonym. Miało być miło, mieliśmy sobie szeptać czułe słówka i upajać się wieloznaczną CISZĄ. I co? I jajco. Pawie, lwy, papugi i orangutany to mało powiedziane. Przy stoliku obok ryki całego ogrodu zoologicznego w wykonaniu dwóch bardzo małych panien zniweczyły misterny plan. Czy ja naprawdę czegoś nie rozumiem? Czy mnie coś ominęło? Jakaś nadrzędna zasada jak ta, że E równa się mc kwadrat?
Bo myślę (w naiwności swojej) tak: Jak ktoś ma życzenie wybrać się do ZOO to droga wolna. A jak ktoś ma małe dzieci i sobie z nimi na obiad idzie, to umie zrobić tak, żeby rzeczona dziatwa zajęła się czymś w umiarkowanej ciszy. Ja z dziećmi do czynienia – i owszem – miewam – i wiem, że sprawę może załatwić kartka papieru i kredki, jakaś zabawa w zgadywanki albo kącik dla dzieci (a był, i owszem taki w rzeczonej restauracji).
Nie tak dawno na fejsie widziałam gorącą dyskusję na temat pomysłu otwarcia knajpek z komunikatem: Z dziećmi wstęp wzbroniony. Zawrzało. Obrażeni rodzice wyzywali pomysłodawców od faszystów i rasistów. A ja się dziwię. Żeby nie było niejasności – lubię dzieci, naprawdę, w zasadzie wszyscy moi znajomi są w fazie rozwojowej i się rozmnożyli. Coby się z nimi ustawić – trzeba wymyślać jakieś wycieczki do parków, ogródków jordanowskich, sączyć browary na brzegu piaskownic. OK. Wiem, w co wchodzę. Na tę potrzebę wychodzenia do miasta, w przestrzeń publiczną z maluchami (choćby i niesfornymi) zareagowało prawidłowo mnóstwo restauratorów, otwierając knajpki przyjazne dzieciom. Wspaniale. Dlaczego więc rodzice burzą się na inicjatywę przeciwną?
Zakładam, że jak ktoś chce umówić się na spotkanie biznesowe, coby omówić strategię firmy, nie wybierze się w tym celu do Fiku Miku w Carrefourze, a gdy facet się planuje oświadczyć narzeczonej, to niekoniecznie zaraz w przedszkolu pełnym rozhasanej dziatwy. Co nie? A ja, jak chcę sobie pomyśleć, kawy się napić i zresetować mniej lub bardziej udany dzień, to drący się bachor jest mi potrzebny do tego jak kozie piórnik.
Wczoraj moi dzieciaci znajomi… wyrwali się z domowego kieratu na wino, żeby odpocząć od maluchów. A tu nie. Cała strategia, kombinacje i planowanie spokojnego wieczoru zepsuły drące się małolaty przy sąsiednim stoliku. No to mogli sobie alpagę do domu kupić i mieli by tak samo. Nie tak miało być, oj nie.
Mam psa. I chodzę z nim wszędzie. Rzadko bywam wypraszana, mimo że psy toleruje się mniej niż dzieci. Tylko różnica między moim psem a dziećmi, o których piszę jest taka, że mój pies jest dobrze wychowany i wie, że nie wolno przeszkadzać innym. Nie biega, nie szczeka, nie tupie i nie wali w szklanki. Nie kopie, nie puka, nie przeszkadza, nie drze pyska. Otóż mój pies kładzie się pod stolikiem i sobie medytuje. Nie mam nic przeciwko temu, żeby cudze rozwydrzone dziecko położyło się obok psa i tam zostało. Mój pies na pewno nauczy dziecko, jak powinno zachowywać się przy stole (lub pod stołem). Ale dopóki będzie walić, tupać, wrzeszczeć, pluć i rzucać we mnie szpinakiem… to może lepiej niech idzie tam, gdzie jest milej widziane? Na przykład do knajpek dla rodziców z dziećmi, gdzie każdy rodzic z przyjemnością pochwali się 10-punktami w skali Apgar i tym, że potomek taki nader żywotny mu wyszedł.
Coś jeszcze miałam napisać, ale zapomniałam co. Bo: łup, łup! Kopana jestem i ten terror psychologiczny: wiiii… piiiiii… po szybie. Dobrze już, dobrze! Uwielbiam dzieci! Kocham jak mnie walą buciorami! Wysokie dźwięki łykam jak indor. A fakt, że wyląduję niebawem w psychiatryku, to w sumie nie wasza sprawa Drodzy Rodzice Rozpuszczonych jak Dziadowski Bicz Bachorków.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze