Polska szkoła jest za głupia dla mojego dziecka!
MARTA KOWALIK • dawno temuCzęsto narzeka się na przeciążenie programów szkolnych. Nasze dzieci bombardowane są podobno nadmiarem niepotrzebnej wiedzy i zmuszane do pamięciówki. Są jednak rodzice, którzy uważają, że polska szkoła nie jest zbyt wymagająca, ale odwrotnie. Równa w dół i nawet ze zdolnych dzieci robi młodocianych kretynów. Nie wychowuje, ale wykrzywia. I dlatego postanawiają uczyć swoje dzieci w domu.
Brzmi jak fanaberia? Jednak w Polsce rośnie liczba rodzin uprawiających tak zwany homeschooling, czyli po prostu – edukację domową. Rodzice uczą dzieci sami, albo też zatrudniają prywatnych korepetytorów lub korzystają nawzajem z usług zaprzyjaźnionych rodziców. Dlaczego to robią i czy można naprawdę zastąpić szkołę domem?
Swoje dzieci uczą sami Marta i Adam, rodzice bliźniąt mieszkający w małej miejscowości pod Warszawą. Co ich do tego skłoniło? Marta opowiada:
— Przede wszystkim wizyta w naszej rejonowej podstawówce. Dla pierwszaków przewidziano w niej naukę na dwie zmiany i pobyt w świetlicy po kilka godzin dziennie. A sama świetlica malutka, na pięćdziesięcioro dzieci. I niby setka miała się tam zmieścić. Poziom nauki też nieciekawy, wyniki z testu poniżej średniej krajowej. Nauczyciele mało komunikatywni. Mieliśmy jeszcze do wyboru prywatną szkołę, ale ona jest katolicka, co nam zupełnie nie pasuje. A do Warszawy jeździć z dziećmi nie mieliśmy ochoty.
W związku z tym wszystkim zdecydowaliśmy, że spróbujemy. O tyle było nam łatwiej, że mamy oboje wolny zawód. Ja jestem tłumaczką, mąż architektem. Dlatego lżej nam było oczywiście podjąć taką decyzję. Gdybyśmy pracowali na etat, nie byłoby chyba szans. Jak to zorganizować? Po pierwsze trzeba pamiętać, że edukacja domowa nie jest równoważna z wypisaniem się ze szkoły. Zosia i Janek nadal są zapisani do rejonowej szkoły, musimy z nią współpracować i zdawać egzaminy po każdym etapie edukacji. Gdyby dzieci je oblały, oznaczałoby to, że sobie nie radzimy i muszą wracać do normalnej klasy.
A sama nauka? Poświęcamy na nią maksymalnie trzy godziny dziennie, ale jest bardziej intensywna niż zwykłe lekcje. Ja jestem odpowiedzialna za przedmioty humanistyczne, a mąż za resztę. W zależności od potrzeb dzieci, są też całe tygodnie, kiedy zajmujemy się jednym ważnym zagadnieniem. Mieliśmy na przykład tydzień ułamków, kiedy to chodziliśmy po domu i mierzyliśmy: ½ stołu, ¾ szklanki mąki, a potem to zapisywaliśmy. Dodawaliśmy tę mąkę do 1/3 cukru, ¼ opakowania jajek i 1/8 proszku do pieczenia. I przy okazji upiekliśmy ciasto. Na tym polega przewaga edukacji domowej: dzieci widzą, że na przykład te ułamki to ważna sprawa, bo jak ich nie znasz, to nie zrobisz sobie choćby placka ze śliwkami. Ale zdarzają nam się też normalne lekcje, z podręcznikami. Zaletą takiego domowego uczenia jest też to, że można podróżować, robić sobie ferie i wakacje, kiedy tylko chcesz. Trzeba oczywiście pamiętać, żeby nie przeholować z luzem i wolnymi dniami. Tak samo z wyborem przedmiotów: nasze dzieci uwielbiają zadania matematyczne, a niestety nie zawsze chcą czytać lektury. Inna sprawa, że te książki obowiązkowe są strasznie nudne. Gdybyśmy dzieciom ulegali, z poziomem matematyki byliby oboje gdzieś w gimnazjum, a książek przeczytali równe zero. Potrzeba więc trochę dyscypliny do tego. Na razie się udaje i dzieci, według psychologa szkolnego, są intelektualnie przed rówieśnikami.
Jak na ten pomysł reaguje otoczenie? Na początku oczywiście uznawano nas za wariatów, ale teraz większość znajomych się przyzwyczaiła. Tylko moja matka ma nas za snobów, którzy wychowują aspołeczne dzieci. A to nieprawda, Zosia i Janek spotykają rówieśników: chodzą na zajęcia w domu kultury, a my mamy dużo znajomych z dziećmi. Oboje mają swoich najlepszych kolegów. Socjalizują się więc, ale z wybranymi rówieśnikami. Nie wiem, czy lepsza jest sytuacja, gdy na siłę codziennie małe dziecko przebywa z trzydziestką innych, a rodzic nie ma żadnego wpływu na to, czy nie chodzi na przykład do klasy z jakąś patologią? Taka socjalizacja jest przereklamowana.
Swoje dzieci uczy też Elżbieta, przedstawiająca się jako „domowa mama”. Nie pracuje, bo mąż zarabia wystarczająco dużo, by bez problemu utrzymać rodzinę na dobrym poziomie. Elżbieta mówi:
— Jestem już weteranką. Najpierw był Tomek, starszy syn. Teraz to już licealista. Tak, chodzi do normalnej szkoły, sam tak zdecydował w porozumieniu ze mną. Czy nie podobała mu się nauka w domu? Podobała, ale jako nastolatek stwierdził, że woli być z rówieśnikami, a nie z mamą. To chyba normalne, więc się nie przejęłam. Ale edukacji domowej nie żałujemy ani on, ani ja. Teraz jest w jednym z lepszych liceów w Gdańsku i jeśli chodzi o naukę, to zwyczajnie się nudzi. Ale za to rozwija życie towarzyskie.
Uczę aktualnie młodszego synka, Kacpra. Robię to we współpracy z drugą mamą, która jest z wykształcenia polonistką. Sama jestem po politechnice i te przedmioty humanistyczne nie do końca mi leżą. Z kolei ja uczę Alicję, dziecko tej koleżanki.
Dlaczego wybraliśmy taką drogę? Bo polska szkoła jest zwyczajnie kiepska. Nudy, nudy, nudy. Zrezygnowaliśmy z jej usług po pierwszej klasie Tomka – miał świetne oceny i bardzo kiepskie zachowanie. A to dlatego, że nie miał co robić. Łapał wszystko w lot, ale musiał zawsze czekać na słabszych kolegów. No i się nudził. Poszliśmy to psychologa, który powiedział, że intelektualnie jest na poziomie dziesięciolatka, ale emocjonalnie jak rówieśnicy. Dlatego nie mogliśmy przenieść go do klasy ani dwie wyżej. Stwierdziliśmy więc, że zaryzykujemy uczenie w domu, chociaż większość osób pukała się w głowy. Byłam pionierką, a teraz proszę, znam już osobiście kilkoro innych dzieci tak edukowanych. A przez internet setki rodziców z tym samym pomysłem na edukację. Jest nas coraz więcej.
A wy jak myślicie? Warto uczyć dzieci w domu i odpuścić sobie polską szkołę?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze