Nie cierpię swoich sąsiadów
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuWygodne mieszkanie w bloku ma wiele minusów. Jednym z nich jest to, że musimy nauczyć się nie słyszeć, nie widzieć i nie czuć bliskiej obecności innych ludzi – za drzwiami, za ścianą. To nie zawsze jest łatwe, niemniej mówi się, że jeśli ktoś ma kłopoty z zaakceptowaniem tegoż, powinien przestać wydziwiać, albo zamieszkać w leśniczówce.
Magda (27 lat, plastyczka z Olsztyna):
— Swoje małe mieszkanko lubiłam do momentu, kiedy – jakoś ze trzy lata temu – wprowadziła się do lokalu nade mną rodzina z maleńkimi wówczas dziećmi. Kiedy bliźniaki płakały, koncertując na zmianę całodobowo, dzielnie to znosiłam. Tłumaczyłam sobie, że niemowlaki tak się po prostu mają, nie znają przecież innego sposobu na to, żeby zakomunikować mamie, że są głodne czy coś tam im dolega. No i nie rozróżniają dnia od nocy, więc wrzeszczą, kiedy chcą i muszą. Trzymałam się kurczowo myśli, że to tylko dłuższa chwila, bo jak podrosną, to dadzą w końcu żyć. O jak bardzo się myliłam! Teraz, kiedy te smrody mają po kilka lat – nie wiem ile, ale chodzą do przedszkola, dopiero są uciążliwe! Biegają po domu jak szalone i tupią jak stado słoni. Grają w piłkę, czy bawią się w berka, sama nie wiem. Do tego kłócą się, wrzeszczą, ryczą – swój popołudniowy spektakl kończą dopiero przed dwudziesta drugą, czyli wtedy, kiedy i ja kończę dzień. To jest jakiś dramat!
Próbowałam zwrócić uwagę ich rodzicom, że jako lokatorzy są uciążliwi, że tak się nie da żyć – bo naprawdę niewiele w tym przesady, kiedy mówię, że mi żyrandol tańczy i niemal tynk odpada z sufitu. Przecież chciałabym w domu, po pracy odpocząć – tłumaczę, ale oni są z kosmosu chyba, bo wzruszają tylko ramionami, i wprawdzie mówią „przepraszam” i są pełni współczucia, ale przecież i ja powinnam rozumieć, że to są dzieci, takie żywe sreberka. Czuję, że stoję pod ścianą – nic nie mogę z tym zrobić. Bo generalnie wszystko rozumiem, ale czy zwrócenie uwagi dzieciom przez rodziców, żeby szanowały innych, to naprawdę tak wiele?
Ewelina (24 lata, studentka z Bydgoszczy):
— Kiedy rodzice kupowali to mieszkanie, pytaliśmy poprzednich właścicieli, jacy są tu sąsiedzi. Ci odpowiedzieli – zakładam, że na tamtą chwilę zgodnie z prawdą – że mili, spokojni i uczynni. Faktycznie, na moim piętrze mieszkają bardzo przyzwoici ludzie – gdyby nie to, że czasem mijamy się na klatce schodowej, nie wiedziałabym, że w ogóle istnieją. Za to mieszkanie, które mieści się w klatce obok, z salonem którego sąsiaduje moja kuchnia i sypialnia — to najprawdziwszy koszmar. Należy ono do jakiejś kobiety, która mieszka za granicą, a owo „em” wynajmuje studentom – najczęściej spokojnym parom, jak widziałam w ogłoszeniu. Sama jestem studentką, więc imprezuję w mieście, a i robię domówki. Nie wstaję rano i dosyć głośno słucham muzyki. Spotykam się z różnymi ludźmi, nie żyję w ascezie, przykuta do książki – no nie jestem jakąś wiedźmą, która pruje się o wszystko i do wszystkich. Ale to, co zazwyczaj wyprawiają tam lokatorzy…
Głośna muzyka, taka, że od basów drżą szyby, to raczej codzienność. Szczególnie jednak atrakcyjne są weekendowe wieczory. Wtedy jest i muzyka, i śpiewy, i rąbanie w pianino czy jakiś keyboard (po co wstawiać komuś na stancję taki instrument?!). Do tego chichy-śmichy i pogaduszki na balkonie — po świt. Nierzadko można posłuchać jęków ekstazy jakiejś pary, uprawiającej – także na balkonie – przypadkowy seks, opcjonalnie odgłosów wymiotowania przez okno. Co się rano dzieje na trawniku! Niedopałki, puszki, kondomy… Ponieważ nie zdarzyło się to raz i tylko jednym lokatorom, zaczynam podejrzewać, że tak dziś wygląda po prostu dobry melanż — w rozumieniu napływowych studentów.
Często przyjeżdża policja, bywa dzielnicowy, sąsiedzi się skarżą i grożą. Owszem, zdarza się, że właścicielka lokatorów nie tylko upomni, ale i pogoni – tylko co z tego, skoro na ich miejsce pojawia się jakaś kolejna „spokojna” para, której dobrze z oczu patrzy?
Ula (22 lata, studentka z Warszawy):
— Moje obecne mieszkanie — od roku — wynajmuję razem z bratem i jego dziewczyną. Można powiedzieć, że żyjemy w geriatrycznym bloku – jesteśmy jednymi z nielicznych lokatorów przed emeryturą. Mili są ci staruszkowie, pocieszni i grzeczni. Staramy się być uczynni, mamy też duży margines dla różnych dziwactw. To jednak, co wyprawia babka z naprzeciwka, po prostu nas osłabia. Nasza sąsiadka, Henryka ma na imię, jest niezwykle energiczna jak na osiemdziesięciolatkę. Ma dochodzącego konkubenta, z którym chadzają na spacery z kijkami nordic-walking, śpiewa w chórze seniora, biega na kółka biblijne, ma też wianuszek psiapsiółek, które codziennie wpadają do niej na herbatkę. W sumie jest nawet zabawna.
Nie przeszkadza nam, że wyje te swoje arie całodobowo, chętnie także w środku nocy, sprowadza do domu jakieś święte obrazy, które razem z koleżankami głośno i żarliwie adorują. To jednak, że wciąż wystawia na korytarz (niby przed swoje drzwi), cuchnące papucie czy wory ze śmierdzącymi śmieciami, a także wietrzy mieszkanie, otwierając drzwi na klatkę, to jest naprawdę przesada. Nie to, że mamy szczególnie wrażliwe nosy, ale miks zapachowy: naftaliny, zaduchu, smażonego czosnku, tanich papierosów i – za przeproszeniem – starej kobiety, który wdziera się szczelinami do naszego i tak dusznego mieszkania, jest naprawdę uciążliwy. A co się dzieje, jak Henia przypali obiad… A trzeba dodać, że jest tak zakręcona, że nie przypala jedynie wody, którą gotuje na herbatę (choć zanim dobiegnie do gwiżdżącego czajnika, dla pewności przypominam sobie numer telefonu do strażaków). Cieszę się, że nie jest to moje mieszkanie, że w każdej chwili mogę się stąd wyprowadzić. W przeciwnym razie przestałabym życzyć „stu lat” mojej uroczej sąsiadce z naprzeciwka.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze