Wierzysz w duchy?
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuParanormalne zjawiska, które przecież występują w każdym zakątku świata, mrożą nam krew w żyłach i skłaniają do stawiania pytań – czy duchy naprawdę istnieją, żyją gdzieś obok nas lub w innym wymiarze? Ci, którzy podzielili się ze mną swoimi opowieściami, uwierzyli w siły wyższe, bo – jak twierdzą – osobiście doświadczyli na sobie ich obecności. Wierzyć czy nie?
Kasia (32 lata, prowadzi dom w Skierniewicach):
— Od razu muszę powiedzieć, że nie wierzę w żadne duchy, jestem ateistką i mam skrajnie racjonalny stosunek do rzeczywistości. Ale przydarzyła mi się historia, której w żaden sposób nie potrafię wyjaśnić.
Jak prawie każda kobieta w pierwszej ciąży okropnie bałam się porodu. Powtarzałam sobie na pocieszenie, że przecież każdy każdego urodził, więc i ja na pewno sobie poradzę, ale i tak czułam strach. Któregoś dnia oglądałyśmy z moją mamą zdjęcia – znalazłam starą fotografię w kolorze sepii; nigdy wcześniej jej nie widziałam. Była na niej moja babcia ze swoimi rodzicami i rodzeństwem; zdjęcie zrobiono w latach trzydziestych – mama mojej mamy miała tam może z piętnaście lat. Pomyślałam sobie wtedy, licząc nieżyjących już krewnych ze zdjęcia, że moja prababcia urodziła sześcioro dzieci, a babcia ośmioro – bez żadnych znieczuleń, w domu, w towarzystwie akuszerki: skoro one sobie poradziły z tyloma porodami, to i ja poradzę sobie z jednym.
Fotografię oprawiłam w ramki i powiesiłam nad biurkiem. Czasami spoglądałam na nią i czułam się spokojniejsza.
Poród wcale nie był straszny. Poradziłam sobie świetnie, wszystko poszło szybko, córeczka urodziła się duża i zdrowa. Z sali porodowej zawieziono mnie do mojej sali. Położyłam się na swoim łóżku. Mąż, który towarzyszył mi cały czas, powiedział, żebym spróbowała się zdrzemnąć. Zamknęłam oczy i w tej samej chwili zobaczyłam moją babcię. Widziałam ją pod powiekami tak wyraźnie, jakbym oglądała film. W milczeniu, z uśmiechem na ustach, ubierała płaszcz; koło jej nóg stała duża, stara walizka. Babcia schyliła się po walizkę, spojrzała na mnie jeszcze raz i odeszła. Wiem, że to nie był sen. Bardzo wyraźnie poczułam, że opiekowała się mną przez cały czas, a teraz już może odejść.
Z wrażenia aż wtedy zaniemówiłam. Mąż zapytał, czemu płaczę. To były łzy wdzięczności. Moja córeczka nosi dziś imię babci Zosi. Fotografia wciąż wisi nad biurkiem. Raz jeszcze dziękuję, babciu.
Michał (23 lat, student filozofii z Torunia):
— Nie wierzę w żadne duchy. Jestem katolikiem, ale takim umiarkowanym, tak bym to ujął – żaden ze mnie oszołom. Ale w te wakacje przydarzyło mi się coś, co sprawiło, że uwierzyłem w to, że ktoś (lub coś) się mną opiekuje.
Było tak: umówiliśmy się ze znajomymi na wyjazd w góry. Zaspałem rano i bardzo się spieszyłem na dworzec, żeby zdążyć na pociąg. Dobrze, że poprzedniego dnia spakowałem plecak… biegłem szybko na skróty, okolice dworca znam jak własną kieszeń, urodziłem się tu i znam każdy zakątek. Wpadłem na przejście dla pieszych i, jasna cholera, odpiął mi się zegarek. Upadł. Schyliłem się. Zastanawiałam się — co się mogło stać? Noszę go przecież od dziesięciu lat i nigdy nic takiego się nie stało, nigdy wcześniej się nie odpinał. Podniosłem go i wtedy zobaczyłem: pasem, na który miałem wejść, jechał rozpędzony autobus. Do dziś nie wiem, jak to możliwe, że go nie zauważyłem? Cała historia trwała ułamki sekund. Wpadłem na ulicę i gdyby nie to, że spadł mi zegarek, wlazłbym pod pędzący autobus, którego jakimś dziwnym trafem nie zauważyłem.
Zegarek nigdy wcześniej ani nigdy później mi się nie odpinał. Wierzę, że to wtedy nie był przypadek, ale celowe działanie… anioła stróża? Nie mam pojęcia. Nazwałbym to siłą, o której nic nie wiem, ale która jest ze mną cały czas.
Od czasu tamtego incydentu czuję się bezpieczniej. A na pociąg zdążyłem.
Alina (65 lat, lekarka na emeryturze, z Warszawy):
— Chciałabym opowiedzieć historię, która przydarzyła się kiedyś jednemu z moich pacjentów. Trudno mi stwierdzić, czy dowodzi istnienia duchów czy też innej siły wyższej, ale często o niej myślę.
Jeździłam wtedy w pogotowiu ratunkowym, jakoś to było pod koniec lat sześćdziesiątych, bo moja córeczka była mała, pamiętam dokładnie. Nie pamiętam, niestety, jaką to okoliczność sportową emitowała Telewizja Polska, ale chyba były to jakieś mistrzostwa w piłce nożnej. Dość, że coś, co straszliwie emocjonowało mężczyzn, w tym mojego pacjenta.
Karetkę wezwała dziewczynka. To ona znalazła ojca… Dopiero na podstawie sekcji zwłok ustaliliśmy, co było przyczyną zgonu. Mężczyzna pił herbatę i oglądał mecz (pamięć mnie zawodzi, ale to chyba był mecz). Ktoś strzelił gola, a on zachłysnął się herbatą. Był sam w domu i chciał (chyba?) pobiec po pomoc (zresztą to ważne przy zakrztuszeniu: jeśli ktoś, kto się krztusi lub dławi wstaje nagle, należy przyjąć, że jego stan jest poważny), wstał nagle, ale potknął się i wpadł na przeszklone drzwi. Szyba przecięła mu tętnicę szyjną. Człowiek był na tyle przytomny, że zdążył jeszcze napisać na ścianie swoją grupę krwi – własną krwią.
W takim stanie, kiedy cały pokój tonął w jego krwi, znalazła go dziewięcioletnia córka. Nie chcę myśleć, jak to wydarzenie odcisnęło się na jej psychice, do dziś myślę o niej ze współczuciem.
Kiedy przyjechaliśmy, pokój dosłownie tonął we krwi, widok jak z trzeciorzędnego horroru. Nie mieliśmy już komu pomagać, mężczyzna dawno się wykrwawił.
Dlaczego o tym mówię? Ta cała historia wyglądała tak, jakby do drzwi tamtego mieszkania zapukała śmierć. Spróbowała raz, próbując zabić człowieka przez utopienie go w przysłowiowej szklance wody. Kiedy to okazało się być może niewystarczające, rzuciła go na szybę, rozcinając tętnicę… od tamtej pory wierzę w przeznaczenie, któremu nie sposób uciec. Każdemu z nas coś gdzieś jest pisane i nie ma od tego żadnej ucieczki. Jak masz zginąć tragicznie, śmierć znajdzie cię nawet na twojej kanapie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze