Dworcowe osobliwości
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuWiele razy jeździłam w Peru autobusem. Nie powinno mnie więc nic dziwić, bo taka podróż to nic szczególnego – przecież trzeba się jakoś przemieszczać. Ale za każdym razem byłam zaskakiwana czymś nietypowym. Droga z Puno do Cuzco zapadła mi w pamięci głównie za sprawą wiszących na końcach dłoni, tuż za płotem, plastikowych torebek z jedzeniem.
W porannym Puno, tuż po śniadaniu, objuczeni plecakami dostaliśmy się na dworzec. Stamtąd czekała nas podróż do Cuzco, dawnej stolicy imperium Inków, którego nazwa w języku keczua znaczy „pępek świata”. Około sześć godzin przejazdu autokarem za dnia dało czas na nielimitowaną drzemkę (nawet mimo niewygodnej pozycji), czas na czytanie książek, a potem niecierpliwe oczekiwanie końca podróży.
Brudne dzieci
Gdyby można było się teleportować z miejsca na miejsce, to pewnie bym z tego udogodnienia skorzystała. Ale nie w Peru, bo mimo, że łatwo robię się zniecierpliwiona długą podróżą, to w tym kraju, w każdym regionie, w środkach masowego transportu jest tyle rzeczy do podpatrzenia, że szkoda byłoby je ominąć.
Tym razem mieliśmy szczęście, że cała nasza dwunastka zmieściła się na dolnym pokładzie dwupiętrowego autobusu i mogliśmy zamknąć naszą kabinę na zamek, żeby nikt do nas nie wchodził. Mieliśmy duży komfort psychiczny. Gdy podróżowaliśmy różnymi autobusami razem z Peruwiańczykami, na każdym przystanku pilnowaliśmy swoich rzeczy. Wchodzący do autobusu sprzedawcy pojawiali się ze swoimi towarami i w jednej chwili mogło nam coś zniknąć.
Ulokowaliśmy się na miejscach. Każdy wyciągnął wydobytą wcześniej z głębin plecaka lekturę i powoli szykowaliśmy się do leniwej drogi. Wtem nasze drzwi się otworzyły i do kabiny weszło dwóch chłopców śpiewających piosenki. Liczyli oczywiście na zarobek. Nie minęło nawet dziesięć sekund, gdy Radek, zawsze wesoły, otwarty i życzliwie nastawiony do otoczenia, szybko sięgnął do kieszeni i wyciągnięte stamtąd monety wcisnął w dłoń jednego z chłopców. Po czym bardzo energicznie i nerwowo zaczął wypychać ich za drzwi, powtarzając poirytowanym głosem: Muchas gracias, muchas gracis.
A gdy zatrzasnął z ulgą drzwi, wszyscy zaskoczeni patrzyli na Radka pytająco. Nigdy wcześniej nie reagował w ten sposób na tubylców.
— To były wyjątkowo śmierdzące dzieci. Nie chcielibyście, żeby weszły dalej. – odpowiedział tłumacząc się i zamykając zamek, żeby już nikt niedomyty i nieładnie pachnący do nas nie zawitał.
Handel przez dziurę w płocie
Dalsza droga w dusznym autokarze była leniwa i senna. Gdy więc autokar zatrzymał się na dworcu jakiejś miejscowości, z przyjemnością wyszłam na zewnątrz. Teren stacji mnie zaskoczył. Betonowy plac ogrodzony wysokim na dwa metry płotem szczelnie odgradzał podróżnych od ludności lokalnej. Na tej powierzchni mogły znajdować się tylko autokary i ci, którzy akurat rozpoczynali, kończyli, albo byli w trakcie podróży. Żadnego handlu w autokarach, żadnego wchodzenia sprzedawców na pokład autobusów. To akurat nam się podobało, bo mimo że w Peru jest bardzo bezpiecznie, to złodziejaszków polujących na okazję nie brakuje. Żeby jednak nie zabierać chleba ludziom żyjącym z drobnego handlu na dworcach, władze umożliwiły zakup niezbędnych rzeczy podróżnym, przez dziurę w płocie.
Wysoki na 2 metry parkan z metalowymi prętami był dodatkowo pokryty siatką z drutu. Na wysokości ramion siatka się kończyła i ponownie zaczynała się około 30 centymetrów powyżej. To umożliwiało przełożenie za ogrodzenie rąk z: kanapkami, gotowaną kukurydzą, ciastem, owocami oraz z piciem w plastikowych butelkach wielokrotnie napełnianych sokami i w foliowych woreczkach ze słomką. Zachęcający do zakupu handlarze, głośno pokrzykiwali i wymachiwali rękami, wyciągając je jak najdalej.
Toksyczna toaleta
Ten barwny, gwarny tłum kontrastował z inną częścią placu dworca – jedynego właściwie budynku, jaki się w nim mieścił. Umalowana wiele lat temu niebiesko – turkusową farbą toaleta świeciła pustkami. Pani, która pobiera opłaty za korzystanie z niej, patrzyła na tłumnie krążących po dworcu ludzi i czekała aż ktoś przyjdzie za potrzebą. Niestety tylko bardzo zdesperowane jednostki szły w kierunku dworcowych łazienek. I bardzo szybko stamtąd wychodziły. Zapach bijący stamtąd był główną przeszkodą w korzystaniu z nich. W upalny dzień, kiedy każda ciecz zdawała się parować, w ich wnętrzach unosiły się opary odchodów. Nikt z nas nie kwapił się ani do zakupu niczego od ludzi machających plastikowymi torebkami zawierającymi towar, ani nieszczególnie chciał korzystać z toalety. Woleliśmy pójść do toalety w autokarze.
Bagaż bez limitu
W tym samym czasie na dachy autokarów pakowano bagaże Peruwiańczyków. Worki, pudła i powszechne bezkształtne tłumoki zawinięte w kolorowe płótna. Peruwianki z długimi, czarnymi warkoczami z jednej strony podawały tobołki na dach, a z drugiej, na plecach w takich samych chustach trzymały swoje dzieci. Ręcznie tkane kobierce mają w Peru bardzo szerokie zastosowanie.
Czekając na odjazd obserwowaliśmy kierowców ładujących na dach nieskończone ilości pakunków od stojących w dole Peruwiańczyków. Te pakowane tutaj były i tak bardzo małe. Widzieliśmy wcześniej i takie, których gabaryty były czterokrotnie większe od dorosłego człowieka. Co więcej, taki tobół brał potem na plecy jeden mężczyzna i ugięty odchodził w swoją stronę. Coś takiego jak limit na bagaż nie istnieje w Peru. Bo jak człowiek podróżuje, to bierze ze sobą wszystko to, co akurat musi przewieźć. Jeśli coś się nie mieści w luku bagażowym, to zawsze może trafić na dach. Jakie to proste rozwiązanie.
Gdy dojechaliśmy do Cuzco i wypakowywaliśmy z autokaru swoje plecaki, wydały się takie poręczne, wygodne do niesienia i niewielkie. A przejście z nimi zaledwie kilkunastu metrów do taksówek, wiozących nas prosto do hotelu, wystarczyło, by nazwać nas leniwymi, białymi turystami.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze