Safari - to znaczy podróż
MARTA ZIELONKA • dawno temuW dzień po spotkaniu z Masajami, wcześnie rano, opuszczamy tanzańskie miasteczko Tarime. Zanim jednak opuścimy Tarime ktoś złapie mnie za rękę, pozdrowi i powie Safari njema, malaika – przyjemnej podróży aniołku. Safari w języku suahili oznacza: podróż, wyprawę, ekspedycję, grupę ludzi podróżujących razem; safari zatem to nie tylko wyprawa myśliwska, wojenna lub z aparatem – ta ostatnia najbardziej teraz popularna, ale wszelkie formy podróży.
Tarime, 24 lutego 2003
W dzień po spotkaniu z Masajami, wcześnie rano, opuszczamy tanzańskie miasteczko Tarime. Zanim jednak opuścimy Tarime ktoś złapie mnie za rękę, pozdrowi i powie Safari njema, malaika – przyjemnej podróży aniołku. Safari w języku suahili oznacza: podróż, wyprawę, ekspedycję, grupę ludzi podróżujących razem; safari zatem to nie tylko wyprawa myśliwska, wojenna lub z aparatem – ta ostatnia najbardziej teraz popularna, ale wszelkie formy podróży. Hmm, nie wiem skąd pozdrawiający mnie człowiek wie, że pracownicy hotelu, w którym mieszkałyśmy, tak mnie nazywali. Nie Marta, tylko po prostu - malaika. Już się nawet nie dziwię. Tutaj tak po prostu jest — każdy każdego zna.
Starą taksówką, przy dźwiękach klaksonów, odjeżdżamy z tarimskiego dworca w kierunku granicy z Kenią. W podróży będziemy kilkanaście godzin. Nie jedziemy szybko, i dobrze. To ostatnie chwile w Tanzanii. Chcę być tutaj jak najdłużej, cieszyć się widokiem wiejskich chat, które tak ukochałam, ognistoczerwoną ziemią, która tylko tutaj, tylko w tym słońcu nabiera tej swojej nieprawdopodobnie mocnej barwy.
W końcu granica. Dobre samopoczucie szybko nas opuszcza, wspomniania ostatnich problemów na granicy powodują, że żołądki ściskają się nam ze strachu. Znowu przecież musimy skierować się do Foreign Office, gdzie urzęduje strażnik, który straszył Jolę więzieniem podczas naszego zeszłotygodniowego przekraczania granicy. Jola jest zdenerwowana, ja też. Poza tym, Jola chciałaby wykupić wizę tranzytową, która jest dużo tańsza od pobytowej — a nie jest to łatwe zadanie. Wchodzimy. Oblewam się potem na widok znajomego mężczyzny. Urzędnik podnosi głowę zza biurka i prosi o paszporty. Jola wydaje się być całkiem spokojna. Musiała nie poznać, że to ten sam urzędnik. Tłumaczy, że wolałaby tę tańszą wizę, bo już nie ma pieniędzy, że — to koniec naszej podróży. Strażnik powoli podnosi głowę - “Jak to? Jak nie masz pieniędzy, to w ogóle nie powinienem Cię wpuszczać do naszego kraju!” Źle. Plan ”B” - Jola zaczyna ”odkręcać” to, co powiedziała. Ja tłumaczę, że jesteśmy studentkami, że wiadomo, że musimy oszczędzać, że Kenia to taki piękny kraj (Kenya ni nchi nzuri – przypominają mi się słowa piosenki) i chciałybyśmy jeszcze przez te kilka dni jak najwięcej zobaczyć. Daje się go jakoś udobruchać. Proponuje nam nawet kolację i podwiezienie aż do Naroka – miasta, leżącego na zachód od stolicy Kenii – Nairobi, do którego zmierzamy. Grzecznie dziękujemy i odchodzimy. Teraz musimy zatrzymać jakiś matatu (kenijski minibus; w Tanzanii na określenie tego samego środka transportu używa się słowa daladala) i spróbować dostać się nim do Magodi. Niestety wszystkie przejeżdżające z nieprawdopodobną prędkością matatu są zapełnione. Decydujemy się więc na pieszą wędrówkę. Idziemy wzdłuż ulicy. Może ktoś się zatrzyma — myślę. Po 20 minutach marszu z ciężkimi plecakami na ramionach, przystajemy. Poznajemy dwóch braci, którzy zatrzymują dla nas taksówkę. Siadam z Jolą z przodu, na jednym siedzeniu. Obok nas - kierowca. Też ma sąsiada na swoim fotelu. Z tyłu ciśnie się 4 mężczyzn. Jeden zajął miejsce w bagażniku. Jedziemy więc w dziewięć osób.
Wysiadamy na dworcu autobusowym w Magodi, gdzie, w ostatnim dosłownie momencie, udaje nam się zatrzymać autobus odjeżdżający do Kisumu.
Kisumu — tak zatłoczonego miasta, pełnego zarówno ludzi jak osłów i krów nigdy w życiu nie widziałam. Od miejscowego księgowego, który podwozi nas swoim zdezelowanym jeepem do centrum, dowiadujemy się, że to właśnie tutaj, w tym trzecim co do wielkości kenijskim mieście, przyrost naturalny jest najwyższy na świecie. Kobiety wydają tutaj na świat często dziesięcioro lub więcej dzieci. Przestajemy się więc dziwić, że taki tu tłok i że… tak tanio. Musi być, skoro matka ma tyle potomstwa do wykarmienia.
Na każdym kroku kłębią się sprzedawcy bananów, herbaty pakowanej w papierowe torebki i przewiązywanej kolorową wstążką (marketing?), cukierków, kukurydzy, orzeszków ziemnych no i oczywiście napojów gazowanych, wśród których króluje Coca-Cola. Może ten przyrost spowodowany jest bliskością równika – zastanawiam się. Kisumu leży bowiem kilkanaście kilometrów na południe od równika.
Księgowy zasięga informacji dla nas na temat miejsca odjazdówautobusów do Naroka – celu naszej podróży. Na pożegnanie daje nam jeszcze kilka wskazówek. Już na dworcu autobusowym zaopatrujemy się w banany i czekamy na nasz autobus. Czekamy, czekamy i czekamy.Autobus przyjeżdża spóźniony. Po 4 godzinach, późnym wieczorem, docieramy na miejsce. Zatrzymujemy się w pierwszym hotelu, do którego poniosły nas nasze obolałe stopy. Pokój jest w opłakanym stanie, ale nie mamy sił szukać już niczego innego, nie dziś. Pokój nie ma okien i pechowo, gdy tylko zrzuciłyśmy plecaki „wysiadł” prąd. Zapalamy więc świeczkę przydzieloną nam w recepcji. Zaduch panujący w pokoju zmusza nas jednak do wyjścia. Opuszczamy hotel i siadamy na pobliskich kamieniach. Minuty upływają nam na obserwacji nieba i wsłuchiwaniu się w nawoływania muezina.
Narok, 25 lutego 2003
Rankiem zmieniamy hotel. Teraz będziemy mieszkać w Space Hotel. Jest o wiele przyjemniej. Pokój jest jasny, przestronny, z łazienką, wyposażony w zdobione, stare meble i małe nocne stoliki. No i jest jeszcze biurko i stare lustro. W Naroku wałęsamy się po targu z owocami, po placach, na których można zaopatrzyć się w emaliowane garnki i używane ubrania.
No i uciekamy przed dwoma mężczyznami, którzy zobaczywszy mnie fotografującą Jolę z samotnie stojącym przed meczetem osłem zażądali 20 dolarów. Co ciekawe osioł nie był wcale ich własnością. Należał do kobiety z plemienia Luo (druga co do wielkości grupa etniczne w Kenii), która nie rościła sobie żadnych praw do zapłaty za fotografię. Szczęściem udaje nam się zgubić naciągaczy uzbrojonych w kije i ukryć się w hotelu. Doprawdy to pierwszy raz — tutaj w Afryce, kiedy się przestraszyłam, a do strachliwych, myślę, że się nie zaliczam.
Rano wyjeżdżamy do Nairobi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze