Przygotowania do przeprowadzki
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPsia kostka, przeprowadzam się. Znowu. Chyba dwunasty raz. Większość ludzi ma tę dziwną cechę, że pragnie być wszędzie, tylko nie w obecnym miejscu pobytu. Dlatego rozpadają się małżeństwa, krążymy po świecie z tego też powodu, który jest w jaskrawy sposób bzdurny. Nic nie wskazuje na to, że gdzieś indziej będzie lepiej niż tutaj.
Psia kostka, przeprowadzam się. Znowu. Chyba dwunasty raz. Mogłyby zabrzmieć trąby, harcerki przyniosłyby kwiaty, zapłakany proboszcz dałby krzyż na drogę. A jadę daleko, bo aż do Danii.
W starych filmach science fiction bohaterowie obficie korzystają z teleportu. Jak to wygląda, wie każdy, kto choć ras trafił na odcinek Star Treka: facet gmera sobie przy orderach, znika, by zmaterializować się na innej planecie, gdzie oczekują różne, kosmiczne przygody. Niesłychanie chciałbym zdobyć taki wynalazek, gdyż zmieniam miejsce zamieszkania z ciepłej Warszawy na chłodną i wyniosłą Danię. Naprawdę, chciałbym już znaleźć się na nowym miejscu.
Na teleport nie mam co liczyć. Nie przypadkowo wspomniałem, że pojawiał się w starych filmach – w nowych już go nie uświadczymy. Popytałem naukowców, czy mogliby mnie tak kosmicznie przerzucić przez kawałek Bałtyku i dowiedziałem się, że teleportacja nie tylko jest możliwa, ale nawet pierwsze eksperymenty znajdują się w toku. Przerzucono pojedynczą cząstkę o, bagatela, niespełna pół metra. Szmat drogi. Nieszczęśliwie, składam się z większej ilości cząstek i istnieje realne niebezpieczeństwo, że w Kopenhadze wylądowałbym odrobinę rozproszony, powiedzmy, na powierzchni dwóch dzielnic. Nic przyjemnego. Choć perspektywa przeprowadzki kojarzy mi się różnie.
Z jednej strony, przeprowadzałem się już tyle razy (nawet do Bostonu), że powinienem przywyknąć. To znak czasów: ludzie zrobili się bardziej mobilni. Moi dziadkowie po obu stronach rodziny spędzili w jednym domu pół wieku z kawałkiem. Niektóre regiony Polski wciąż trzymają swoich. Mój kolega jest dumny, że zasiedla te same ziemie, co jego przodkowie sprzed lat trzystu. Ostatnio zmienił dom na inny, dwie uliczki dalej i daję głowę, był to największy ruch w jego życiu. Mobilność jest czymś, co napawa optymizmem. Reagujemy na wyzwania niesione przez życie w bardziej żywy, elastyczny sposób. Jestem gotów w imię tego poświęcić parę małych ojczyzn. Dopuszczam możliwość, że zmieniłbym zdanie, gdybym jakąkolwiek małą ojczyznę posiadał.
Zmieniły się same przeprowadzki. Doskonale pamiętam, jak to wyglądało dekadę temu z kawałkiem. Najpierw chodziłem po sklepach, zbierając pudła. Wyżebrawszy kawałki kartonów, składałem i napełniałem bezcennym dobytkiem w rodzaju gazet, książek, płyt i skarpetek nie do pary. Należało zebrać kumpli, zmuszając ich w jakikolwiek sposób do wytrzeźwienia (zabieg ten miał charakter przejściowy). Następnie znosiliśmy pracowicie ten majdan, choć większość czasu schodziło nam na wywracanie się jeden przez drugiego. Zapychaliśmy samochód koledze po dach, kolega ruszał odprowadzany przez brawa, a my powtarzaliśmy operację, aż mieszkanie stawało puste. Towarzyszyły temu różnorakie przygody w rodzaju porąbania meblościanki siekierą. Jedno łóżko było tak ciężkie, że popłakałem się na półpiętrze, rozumiejąc, że trzeba je znieść, a potem wnieść. Obciążona betonem, niemiecka pralka omal nie zerwała windy, za to pozostawiła w podłodze wgniecenie na głębokość centymetra, jeśli nie więcej. Odprowadzało mnie ujadanie psów i sąsiadów.
Teraz zameldował się pan z jakieś firmy, wszystko spakują, zabiorą, a ja nie ruszę się z krzesła, chyba, że zostanę uznany za wyjątkowo paskudny posąg indyjskiego bóstwa. Wówczas pomknę w kartonie do nowego domu.
Myślałby kto, że skorzystanie z usług firmy transportowej przynosi ulgę w postaci wolnego czasu. Nic bardziej mylnego. Suma wysiłków przeprowadzkowych pozostaje stała – żebrak, ruszający spod mostu ze swoim kartonem męczy się dokładnie tak samo jak sułtan zmieniający pałac. Uwolniony od jednych niedogodności zwracam się ku innym i czuję się nieco jak więzień torturowany w kazamatach. Przestali bić mnie po głowie, za to walą w zadek, ile wlezie. Nowoczesny świat, wpuszczony razem z firmą przeprowadzkową otwiera mnie na swoje niebezpieczeństwa. Dowiaduję się, że koty muszą mieć jakieś chipy. Dostaję do podpisania papiery, których nie rozumiem i muszę się gdzieś zarejestrować celem uzyskania statusu rezydenta. O, miałem abonament na Internet! Trzeba rozwiązać umowę. I tak dalej, masa tego. Pozostaje mi myślenie o jasnych i ciemnych stronach przeprowadzki.
Większość ludzi ma tę dziwną cechę, że pragnie być wszędzie, tylko nie w obecnym miejscu pobytu. Dlatego rozpadają się małżeństwa, krążymy po świecie z tego też powodu, który jest w jaskrawy sposób bzdurny. Nic nie wskazuje na to, że gdzieś indziej będzie lepiej niż tutaj. Wbrew przysłowiu, zło znane jest gorsze od nieznanego. Jako weteran przeprowadzkowy mam wrażenie, że czasem warto. Zmiana miejsca życia owocuje erupcją niesłychanej energii. Świeżak w nowym mieście ma dość siły, żeby je podbić i wiecie co? Czasem mu to się uda. Następnie energia przygasa, ewentualnie zostaje zużytkowana i życie zatacza koło. Ujawnia się tęsknota za nowym miejscem, szukamy okazji, aby w nim wylądować, a przynajmniej wyruszamy na długie wakacje. To wszystko razem jest szalenie głupie, ale kto powiedział, że życie winno być mądre, do ciężkiej cholery. Miłość jest głupia, jako i wino, dobre jedzenie i wszelkie pasje.
A jednak, przeprowadzka napełnia smutkiem, znowu, zupełnie bezsensownym – świat się skurczył i odwiedziny na starych śmieciach nie stanowią problemu, nawet jeśli wylądowaliśmy w Pekinie. Pewne rzeczy naprawdę nie wrócą. Spokojny spacer po starych śmieciach w okolicy domu nie będzie już możliwy, gdyż wrócę tutaj jako gość, już skądinąd. Goście inaczej spacerują niż mieszkańcy i kto wie, może są bardziej zadowoleni, niż oni?
Jeśli coś naprawdę jest nieznośne, to selekcja rzeczy. Tam kryją się prawdziwe pułapki. Selekcja poprzedza każdą przeprowadzkę – chodzi o odchudzenie dobytku, wywalenie rzeczy niepotrzebnych. Większość ludzi, jak i ja, nie ma z tym żadnego problemu. Chętnie pozbywam się książek, ubrań, całego tego majdanu, tak jak człowiek zrzucający kurtkę w pierwszy słoneczny dzień wiosny. Problem nie kryje się w tym, co porzucone, lecz w tym, co zostało. Bo jak zawsze, odkąd pamiętam, siądę wśród dobytku przygotowanego na spakowanie i zadam sobie proste pytanie: czy to wszystko? Czy właśnie to osiągnąłem w swoim życiu? Czy całe moje życie zmieści się do jednego vana? Wybaczcie, w naszych czasach użalanie się nad sobą należy już do dobrego tonu. W wypadku faceta zwłaszcza.
Przecież to nieprawda i ani mi w głowie dzielić się banalną prawdą, że w życiu nie chodzi o rzeczy. Mógłbym po prostu niczego ze sobą nie zabrać (dobra, poza komputerem, czyli narzędziem pracy), zostawić wszystko i jechać przed siebie. Żaden problem. Jestem przekonany, że większość ludzi przenoszących się do innego miasta ma dokładnie tak samo – przynajmniej dopóki nie przeprowadzają się z dziećmi. Rzeczy są potrzebne tylko z jednego powodu: boimy przenieść się całkiem, w stu procentach. Są jak przetrącony ogon. Jak ziemia z rodzinnego domu, rozsypana pod nowym.
Tyle, że z przetrąconego ogona żaden pożytek. Z garści gruntu jeszcze mniejszy. A z gier, książek, filmów, cudacznych łachów, które nagromadziłem, radości jest co niemiara.
A nie mówiłem, że czasy zmieniły się na lepsze.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze