Miasto krawców
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuPrzeszliśmy zaledwie kilkaset metrów po ulicach urokliwego miasteczka Hoi An w Wietnamie i doliczyliśmy się ponad dziesięciu osób oferujących nam uszycie wszystkich części garderoby - od garnituru po majtki. Można mieć suknię jak Nicole Kidman, garnitur prawie od Armaniego, torebkę jak u Prady. A do tego buty z logo Nike. Dla tutejszych rzemieślników nie ma wzoru, którego nie dałoby się odtworzyć. Nie ma materiału, którego nie dałoby się zdjąć z półki. Kaszmir, wełna, jedwab, tysiące kolorów i wzorów.
Do Hoi An, urokliwego miasteczka w środkowym Wietnamie docieramy około 6:00 rano i nie bardzo wiemy, co ze sobą zrobić o tak wczesnej porze. Naleśniki w małej restauracyjce Banana Split, typowe śniadanie dla turystów, dają czas do namysłu, choć głowę bardziej zajmuje rozkoszny szczeniak z pasją atakujący nogawki spodni. Miły początek dnia, lecz co dalej?
Krótki spacer starymi ulicami zaczyna precyzować plan. Damy się porwać szałowi zakupów! Gdzie jak nie tu w historycznym centrum handlowym?
Przeszliśmy zaledwie kilkaset metrów i doliczyliśmy się ponad dziesięciu osób oferujących nam uszycie wszystkich części garderoby - od garnituru po majtki. Można mieć suknię jak Nicole Kidman, garnitur prawie od Armaniego, torebkę jak u Prady. A do tego buty z logo Nike lub innej zacnej marki. Dla tutejszych rzemieślników nie ma wzoru, którego nie dałoby się odtworzyć. Nie ma materiału, którego nie dałoby się zdjąć z półki. Kaszmir, wełna, wiele odmian jedwabiu, tysiące kolorów i wzorów. Klienci gubią się w swoich oczekiwaniach. You must see my shop - wołają właściciele zakładów krawieckich. Kto skorzysta, ten stracony, krawiec nie wypuści go bez złożenia zamówienia.
Ho An to miasto krawców i szewców. Warsztaty tłoczą się jeden przy drugim, materiały wylewają się na ulicę. Można sprawić sobie fantastyczne rzeczy za niewielkie pieniądze, pod warunkiem, że ktoś ma ochotę na przymiarki i długie oglądanie katalogów z wzorami. My mamy, ale chcemy też zakosztować urody miasteczka wpisanego na listę UNESCO.
Niskie, kryte dachówką domy, między którymi przemykają zgrabne dziewczyny w ao dai, przenoszą nas w przeszłość. Jeszcze bliżsi dawnych lat jesteśmy w Tan Ky, XIX-wiecznym domu kupieckim, od siedmiu pokoleń zamieszkiwanym przez tę samą rodzinę. Z portretów patrzą na nas dziadowie właściciela, kiedy popijamy jaśminową herbatę podaną przez starą Wietnamkę.
O współczesności przypomina uliczny marketing. Miasto od setek lat, a właściwie od czasu założeniu tu jednego z ważniejszych portów na morzu Południowochińskim, jest znanym ośrodkiem handlu. Osiedlający się tutaj chińscy i japońscy kupcy odcisnęli piętno w tutejszej architekturze. Przechodzimy przez zabytkowy japoński, drewniany most, na każdym kroku napotykamy dziewczęta robiące lampiony. Odwiedzamy świątynię Quan Cong zbudowaną w stylu chińskim. Na jej dziedzińcu usadowiły się wielkie smoki. Długi ogon latawca trzepoce nad bramą. We wnętrzu spirale kadzideł uwalniają aromat drzewa sandałowego i cynamonu. Zwisają z sufitu niczym czerwono-żółte kapelusze. Zaglądamy do pagód. Przechodzimy przez labirynt korytarzy i odkrywamy kolorowe ogrody. Przez chwilę jesteśmy w krainie smoków i kwiatów.
Hoi An słynie również z doskonałej kuchni. Próbujemy tutejszych przysmaków. Grubego makaronu cao lau, który swój niepowtarzalny smak zawdzięcza tutejszej wodzie, oraz delikatnych, prawie przezroczystych pierożków white rose, nazwanych tak od swojego kształtu.
Jedzenia pełno jest na targowisku otwartym do późna. Staruszki zawijają tofu w liście bananowca, obierają łodygi z włókien, przebierają ryby. Jedni pochyleni nad talerzami pho, inni ze smakiem wyjadają prawie rozwinięte pisklęta ze skorupek kurzych jajek, kolejny tutejszy przysmak.
Miedzy kramami z jedzeniem powciskały się warsztaty oferujących zrobienie każdego modelu obuwia w ciągu jednej nocy. Cena? Kilka dolarów. Ze skrawków kolorowej skóry wybieram najbardziej odpowiadający mi kolor. Dobieram do tego obcas, sprzączki, podeszwę. But marzeń ma być gotowy na jutro.
Jak różne są standardy usług można się przekonać przechodząc na sąsiednią ulicę. Trafiamy do butiku Mekong. Śliczna właścicielka pokazuje nam w komputerze modele ubrań, własne metki i reklamówki. A za kotarą ciemny pokoik z odrapaną ścianą i twarde łóżko przykryte matą, sterty szmat na betonowej podłodze. To mieszkanie jej rodziny. Może nie warto urządzać domu, skoro i tak cały dzień spędza się w pracy? Chyba noc również, skoro dziewczyna proponuje nam uszycie garnituru i koszuli już na jutrzejszy poranek. Przekonująca kusicielka.
Ulice pełne są pieszych i rowerzystów. Jesteśmy tu dopiero drugi dzień a już rozpoznajemy twarze – to An, właścicielka kramiku z materiałami, Tan – kosmetyczka i Dong – właściciel motoru, który chce nas zawieść do ruin My Son.
Wieczorem uliczki pachną kadzidłami. W każdym wnętrzu, czy to jest hol hotelowy, knajpka czy mieszkanie stoi ołtarzyk. Przy nim świeże owoce, kwiaty, kadzidła.
Zaczyna padać. Krople deszczu wpadają do talerzy z cao lau. Za chwilę pójdziemy odebrać nasze buty, sukienkę, garnitur, marynarkę, koszulę, bluzkę, spódnicę i torebkę. Czy spełnią nasze oczekiwania?
Ubrania z Hoi An noszę do dzisiaj. Mija siódmy rok, jak je mam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze