Do Hoi An, urokliwego miasteczka w środkowym Wietnamie docieramy około 6:00 rano i nie bardzo wiemy, co ze sobą zrobić o tak wczesnej porze. Naleśniki w małej restauracyjce Banana Split, typowe śniadanie dla turystów, dają czas do namysłu, choć głowę bardziej zajmuje rozkoszny szczeniak z pasją atakujący nogawki spodni. Miły początek dnia, lecz co dalej?
Przeszliśmy zaledwie kilkaset metrów i doliczyliśmy się ponad dziesięciu osób oferujących nam uszycie wszystkich części garderoby - od garnituru po majtki. Można mieć suknię jak Nicole Kidman, garnitur prawie od Armaniego, torebkę jak u Prady. A do tego buty z logo Nike lub innej zacnej marki. Dla tutejszych rzemieślników nie ma wzoru, którego nie dałoby się odtworzyć. Nie ma materiału, którego nie dałoby się zdjąć z półki. Kaszmir, wełna, wiele odmian jedwabiu, tysiące kolorów i wzorów. Klienci gubią się w swoich oczekiwaniach. You must see my shop - wołają właściciele zakładów krawieckich. Kto skorzysta, ten stracony, krawiec nie wypuści go bez złożenia zamówienia.
Niskie, kryte dachówką domy, między którymi przemykają zgrabne dziewczyny w ao dai, przenoszą nas w przeszłość. Jeszcze bliżsi dawnych lat jesteśmy w Tan Ky, XIX-wiecznym domu kupieckim, od siedmiu pokoleń zamieszkiwanym przez tę samą rodzinę. Z portretów patrzą na nas dziadowie właściciela, kiedy popijamy jaśminową herbatę podaną przez starą Wietnamkę.
Hoi An słynie również z doskonałej kuchni. Próbujemy tutejszych przysmaków. Grubego makaronu cao lau, który swój niepowtarzalny smak zawdzięcza tutejszej wodzie, oraz delikatnych, prawie przezroczystych pierożków white rose, nazwanych tak od swojego kształtu.
Jedzenia pełno jest na targowisku otwartym do późna. Staruszki zawijają tofu w liście bananowca, obierają łodygi z włókien, przebierają ryby. Jedni pochyleni nad talerzami pho, inni ze smakiem wyjadają prawie rozwinięte pisklęta ze skorupek kurzych jajek, kolejny tutejszy przysmak.
Jak różne są standardy usług można się przekonać przechodząc na sąsiednią ulicę. Trafiamy do butiku Mekong. Śliczna właścicielka pokazuje nam w komputerze modele ubrań, własne metki i reklamówki. A za kotarą ciemny pokoik z odrapaną ścianą i twarde łóżko przykryte matą, sterty szmat na betonowej podłodze. To mieszkanie jej rodziny. Może nie warto urządzać domu, skoro i tak cały dzień spędza się w pracy? Chyba noc również, skoro dziewczyna proponuje nam uszycie garnituru i koszuli już na jutrzejszy poranek. Przekonująca kusicielka.
Wieczorem uliczki pachną kadzidłami. W każdym wnętrzu, czy to jest hol hotelowy, knajpka czy mieszkanie stoi ołtarzyk. Przy nim świeże owoce, kwiaty, kadzidła.
Zaczyna padać. Krople deszczu wpadają do talerzy z cao lau. Za chwilę pójdziemy odebrać nasze buty, sukienkę, garnitur, marynarkę, koszulę, bluzkę, spódnicę i torebkę. Czy spełnią nasze oczekiwania?
Ubrania z Hoi An noszę do dzisiaj. Mija siódmy rok, jak je mam.