Pierzaste ryby i szalony hotelarz, czyli odpoczynek w Dahab
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuByć w Egipcie i nie oglądać raf koralowych? Takiej myśli nawet do siebie nie dopuszczałam. Poza tym podglądanie rybek i plaża miały być miłym zakończeniem naszej dwutygodniowej tułaczki po Egipcie. Po kilku dniach spędzonych w przytłaczającym od nadmiaru wrażeń, hałasu i spalin Kairze postanawiamy jechać do Dahab, leżącej na półwyspie Synaj niewielkiej miejscowości znanej globtroterom i nurkom z całego świata.
Z przykurczami mięśni, po nocy spędzonej w autobusie, w którym nawet mali Japończycy mieliby problem z rozprostowaniem nóg, doświadczywszy uroków eksperymentowania kierowcy z ogrzewaniem (włączał je na full) i wysłuchawszy wrzasków z trzech filmów akcji z arabskim lektorem, wysiadamy na dworcu w Dahab wraz z kolorową gromadą turystów z całego świata. Po chwili wyrasta przed nami zadziwiający pojazd, niegdyś prawdopodobnie będący autobusem, teraz pozostający jego wspomnieniem, i gwałtownym piskiem otwieranych drzwi zachęca do dalszej podróży. Skoro już się zjawił, pakujemy się do niego całą grupą, ciesząc się, że nie trzeba pieszo wędrować z plecakiem do miasta. Mimo podeszłego wieku, przerdzewiałej karoserii i całego mnóstwa uszkodzeń, których na szczęście jedynie się domyślaliśmy po przeraźliwych dźwiękach, jakie pojazd wydawał, w tempie pięć kilometrów na godzinę dojeżdżamy do Asili, beduińskiej osady, która od kilku lat pełni funkcję wioski turystycznej dla plecakowiczów.
Prosto ze śpiącej jeszcze ulicy wchodzimy do pierwszego napotkanego hotelu o pobudzającej wyobraźnię nazwie Star of Sinai. Recepcja świeci pustkami, ale z wewnętrznego podwórka dochodzą skrzekliwe pokrzykiwania. Po chwili pojawia się drobna, kulejąca postać. Poznajemy właściciela hotelu, łysiejącego Żyda, z tendencją do słowotoku. Na nasz widok wygłasza długą skargę na tutejszą policję, która obywateli Izraela kontroluje i robi problemy przy wjeździe. W spokoju słuchamy arabskiego monologu, po wtrąceniach angielskich domyślając się treści. Skończywszy historię o prześladowanych Żydach, rozpoczyna opowieść o Crazy Japanese, który mieszka w jego hotelu i bez przerwy czegoś od niego chce, np. żeby przechowywał mu dokumenty i pieniądze. Na dowód tego otwiera szufladę i pokazuje nam skarby Japończyka.
Każde nasze pytanie o cenę pokoju wywołuje kolejny monolog starszego pana. W końcu poddajemy się i włączamy do jego gry. Wyciągamy zdjęcia rodzinne i opowiadamy o Polsce. Widząc zdjęcie 14-letniej Kasi, delikatnej blondyneczki, właściciel rozpromienia się i mówi, że da nam rabat pod warunkiem, że damy mu to zdjęcie. Dajemy. Fotka zostaje umieszczona w centralnym miejscu pod szybą w recepcji. Od tej pory ile razy będziemy przechodzić koło tego miejsca, zobowiązani jesteśmy powiedzieć: „Good morning little Katrin”, inaczej staruszek nas nie chce wypuścić z hotelu.
Po godzinie dostajemy klucze do pokoju i z ulgą wskakujemy pod prysznic z morską wodą. Innej tutaj nie ma, chyba że w butelce. Po chwili poznajemy sąsiada. Stary Arab wychodzi co chwilę z pokoju obok i wrzeszczy na pracujących na podwórku robotników: „quiet!”. Jest dość zjawiskowy z rozczochraną głową, w podartej koszulce i przydeptanych kapciach. Hotel wydaje się lekko zwariowanym miejscem, jak zresztą całe kolorowe Dahab.
Deptakiem wzdłuż kilkudziesięciu kolorowych restauracyjek ulokowanych nad samym brzegiem Zatoki Akaba udajemy się nad morze. Niski murek niemalże obmywany przez fale służy za oparcie dla poduszek. Siedzi się tu po turecku, pije drinki, pali różności i słucha Boba Marleya. A za plecami szumi morze. Atmosfera Dahab nie zmieniła się podobno od lat sześćdziesiątych, choć kiedy patrzę na nowe hotele i restauracje, zaczynam w to wątpić. Ściągają tutaj potomkowie dzieci kwiatów z całego świata, ale ze znacznie zasobniejszymi portfelami niż ich rodzice. Podobno większość z nich zostaje dłużej, niż planowała. Miejsce ma faktycznie niezwykły urok. Zatoka Akaba, nad którą leży Złoto (Dahab oznacza po arabsku złoto), otoczona jest wysokimi rudawymi skałami. Po przeciwnej stronie widać Arabię Saudyjską.
Idziemy daleko w morze, a woda sięga nam jedynie do kostek. Między kolorowymi kamykami przemykają fioletowe meduzy. W zagłębieniach leżą jeżowce i wielkie czarne ślimaki bez skorupek. Od czasu do czasu mignie kolorowa rybka lub nakrapiany ciemnymi plamami wąż morski. Decyduję się na krótką konfrontację z podwodnym światem. Na pustej plaży, kilka kilometrów za Dahab zakładam maskę i rurkę i zanurzam się w słonej wodzie. Z euforycznym krzykiem podbiegam do Połówka:
– Musisz to zobaczyć, bo będziesz żałował do końca życia! – wrzeszczę.
– Nic nie muszę, bo Ty mi wszystko opowiesz – mówi na to ze spokojem Marcin, który ze wszystkich sportów najbardziej kocha piłkę nożną.
Ale jak mam mu opowiedzieć o bogactwie kolorów i kształtów, o tym, że setki małych rybek pływają między roślinami o tak przedziwnych kształtach, że nawet słów na to nie znajduję?
O zachodzie słońca, kiedy morze zakłada ognistą sukienkę z fal, na bezludnej plaży pojawia się para muzułmanów. Najpierw długo modlą się na brzegu morza, wypatrując na drugim brzegu Mekki. Potem kobieta ciągnie wielką łódź na wodę i pomaga swojemu mężczyźnie bezpiecznie do niej wsiąść. Chwyta wiosła i wiezie go w nieznane. Znikają nam z oczu.
Zanim na hotelowym balkonie, zajadając arbuza, będziemy kontemplować gwiazdy, czeka nas przeprawa z właścicielem i jego załogą. W naszej łazience nie działa spłuczka, o czym uprzejmie donieśliśmy. Wieczorem w naszym pokoju zbiera się komisja składająca się z właściciela, jednego muskularnego Araba i Ahmeda, chłopca od wszystkiego. Szef patrzy na spłuczkę, mlaska, mówi „no problem” i z rozmachem tłucze Ahmeda w głowę. Po czym wychodzi, a reszta udaje się za nim, chyba na naradę.
Wracają po chwili. Grzebią, stukają, pukają i kiedy już prawie nie ma nadziei na reanimację spłuczki przykrytej centymetrowym rudym kamieniem, któryś z nich wpada na pomysł racjonalizatorski. Robią supełek z cienkiego sznurka, który przywiązują do połamanego urządzenia. Szef z dumą mówi „OK”, błyskając złotym zębem. Pociągam za spłuczkę i zrywam sznureczek. W oczach właściciela pojawia się dezaprobata, Ahmed po raz kolejny zostaje zdzielony w czuprynę, Muskularny sapie, a my słuchamy szczegółowej instrukcji obsługi. Nie należy mocno szarpać, tylko włożyć rękę do pojemnika z wodą i odetkać otworek. Aha! A my, ignoranci, chcieliśmy coś naciskać, pociągać wątły sznureczek. Dziękujemy serdecznie za tę porcję wiedzy, żeby szybciej pozbyć się drużyny od zadań specjalnych, ale mija jeszcze dobre pół godziny, zanim Muskularny i Ahmed na powrót zawiążą sznureczek.
Po koszmarnej nocy, kiedy klimatyzacja zamiast chłodzić, grzała, wydając odgłosy podobne do lądującego helikoptera, i dała się wyłączyć dopiero po odcięciu dopływu prądu, kiedy komary grasowały na naszych rozpalonych ciałach, a uchylone z powodu duchoty okno stukało na wietrze, zwlekamy się rano do recepcji. Właściciel każe nam niemal całować zdjęcie małej Kasi. Mówimy mu o klimatyzacji, nie mając pewności, czy rozumie, i wychodzimy po zaopatrzenie na śniadanie.
Kiedy wracamy, okazuje się, że mieszkamy już w innym pokoju, a Muskularny i Ahmed sami przenieśli nasze rzeczy, gubiąc po drodze drobniejsze części garderoby. Widząc, jak są z siebie zadowoleni, machamy ręką na bałagan i usiłujemy jak najszybciej udać się na plażę. W tym celu znowu musimy przejść obok recepcji i ukłonić się małej Kasi. Musimy również wysłuchać kolejnej opowieści szefa, którego od rana ogarnia szał remontowy połączony z natchnieniem twórczym. Na jednej ze ścian powstaje właśnie gigantyczny bohomaz przedstawiający (chyba) jakiegoś faraona. Właściciel z nieskrywaną dumą, wskazując nań ręką, mówi: „my mother”. Mother czy father, tego nijak nie jesteśmy w stanie wyczytać z obrazka.
Silny wiatr się utrzymuje. Wygina palmy i rozrzuca kolorowe koszulki ze straganów z pamiątkami. Robimy wycieczkę do beduińskiej osady, która dała początek Asili. Wioseczka w niczym nie przypomina okolic promenady, gdzie panuje luźna atmosfera śródziemnomorskiego kurortu. Maleńkie gliniane chałupki kryte blachą falistą, a między nimi wszystkożerne kozy. Białe, czarne, rude, łaciate, zmiatają z powierzchni ziemi wszystko z wyjątkiem kamieni i metalowych puszek. Każda trawka zostaje wyskubana. A jeżeli trafi się kartonowe opakowanie po mleku, to też się je zje! Zwierzęta czują się tu swobodnie. Wielki baran biega w okolicy meczetu. Wielbłądy wysuwają długie szyje znad ogrodzeń i zaglądają do sąsiednich obejść. Wioska żyje z turystów, bo niewielką ma szansę na inny zarobek. Oprócz wysokich gór i piachu nic tu nie ma.
Beduini oprowadzają wycieczki, dziewczynki wyplatają bransoletki i sprzedają je turystom. Ubierają się w czarne przewiewne szaty i są mniej wylewni niż mieszkańcy oaz. O ile w Dachla byliśmy pozdrawiani na każdym kroku, a w Asjut wyczuwaliśmy jawną niechęć, o tyle tutaj spotykamy się z obojętnością. Czasami jakieś dziecko krzyknie „hallo”, ale nikt sobie nami głowy nie zaprząta.
Mijamy wioskę i idziemy w kierunku Blue Hole, sławnej dziury morskiej, w której podziwiać można niezwykle piękny podwodny świat. Na plaży leży mnóstwo gigantycznych muszli. Niektóre wielkości sporych melonów. Woda mieni się wszelkimi odcieniami błękitu, szafiru i zieleni. Wiatr jest tak silny, że każdy krok sprawia nam trudność. Co jakiś czas musimy przystawać. Kładziemy się na sztywnym od soli piasku. Widzimy stadka wielbłądów przemykające tuż koło nas, poganiane przez kilkuletnie dzieci.
Po południu udajemy się w przeciwną stronę, do Zatoki Napoleona. Znowu wiatr próbuje nas powstrzymać. Wędrujemy z wielkim trudem, aż docieramy w miejsce całkowicie odludne. Zakładam płetwy, rurkę i gnam do wody. Pod wodą spotykam się z pierzastą żółtą rybą. Zerka na mnie wyłupiastym okiem. Wydaje mi się mało przyjazna, więc płynę w drugą stronę, a tam druga taka sama. Znowu uciekam i wpadam na trzecią pierzastą. Żegnam się z nastroszonymi potworami, dając nura, i ile pary w plastikowych płetwach wieję z wody.
Od właściciela próbujemy dowiedzieć się, czy będzie jechał autobus na dworzec. Powtarza „no problem”, czym wzbudza nasze podejrzenia. Zjawia się Crazy Japanese i mówi, że wczoraj powiedział mu to samo, a autobus do dzisiaj nie przyjechał. Żeby zdążyć na samolot do Polski, łapiemy stopa, zardzewiałą półciężarówkę, jeżdżącą z prędkością czołgu. Kierowca, może czternastoletni chłopak, wrzuca nasze plecaki na czarną od lepkiej smoły przyczepę. Jedziemy, słuchając Koranu z kasety, która co chwilę wkręca się w wiekowy magnetofon. Zostawiamy za sobą skały i stadka wielbłądów prowadzone przez dzieci. Za parę godzin żegnamy Egipt, zabierając do Polski wspomnienia o poznanych ludziach, pustynnym krajobrazie i przemycone w plecaku muszelki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze