Wyścig pijanych dżokejów
KATARZYNA GAPSKA • dawno temu- Nie ma biletów – mówi szczerbaty sprzedawca pokazując mi drewnianą tabliczkę najeżoną małymi patyczkami. Jeden patyczek oznacza jedno miejsce w autobusie. Jestem na dworcu w Hueuetenango w zachodniej Gwatemali i od kilku godzin próbuję złapać jakiś pojazd do Todos Santos, małej wioski w górach Cuchumatanes. W Todos Santos trwają właśnie obchody El Dia de los Muertos, czyli Dnia Zmarłych.
— Nie ma biletów – mówi szczerbaty sprzedawca pokazując mi drewnianą tabliczkę najeżoną małymi patyczkami. Jeden patyczek oznacza jedno miejsce w autobusie. Jestem na dworcu w Hueuetenango w zachodniej Gwatemali i od kilku godzin próbuję złapać jakiś pojazd do Todos Santos, małej wioski w górach Cuchumatanes. Nie tylko ja chcę tam dotrzeć. Wraz ze mną w brudnym pomieszczeniu poczekalni, pełnym starych opon, śmieci i butelek po coca-coli, usadowiła się grupa Indian i paru obieżyświatów. W Todos Santos trwają właśnie obchody El Dia de los Muertos, czyli Dnia Zmarłych. Z tej okazji do wsi ciągną tubylcy i turyści spragnieni atrakcji. Festyn dla zmarłych trwa dziesięć dni a jego kulminacja następuje 1 listopada. Jest to najbardziej szalone, kolorowe i alkoholowe święto poświęcone zmarłym, o jakim słyszałam.
Po wielu godzinach udaje mi się wcisnąć do starego amerykańskiego autobusu szkolnego, który tutaj jest autobusem dalekobieżnym. Może nie jeździ szybko, ale za to ma głośniki i demonstruje ich moc. Jest też kolorowy i mruga światełkami zamontowanymi gdzie się tylko da. Przez całą czterdziestokilometrową drogę, której pokonanie zajmuje nam ponad 3 godziny ogłusza mnie ten sam przebój — stara melodia grana na marimba. Kołyszę się w jego rytmie przygniatając przestraszone kurczaki i wdycham czarne spaliny wydobywające się z pojazdu ilekroć pokonujemy jakieś wzniesienie, czyli w zasadzie przez całą drogę. Ogłuszona i zdrętwiała od opierania się o stertę niezidentyfikowanych tobołków próbuję obserwować krajobraz: ciągnące się po obu stronach drogi zielone pola. Co jakiś czas migają za szybą czerwone płócienne portki. Im bliżej Todos Santos, tym pola czerwienią się intensywniej. To mieszkańcy okolicznych osad, ubrani w tradycyjne czerwone spodnie udają się na festyn. Kiedy autobus wjeżdża na główny plac w Todos Santos jest tam czerwono, jakby zakwitło pole maków.
Wyskakuję z chicken busa prosto w rozbawiony tłum. Zespół marimbas zamroczony przez Gallo - diabelski wynalazek lokalnego browaru, zapamiętale wali w cymbały, grając melodię, którą znam już z autobusu. Grupa mężczyzn w czerwonych portkach podryguje w miejscu starając się zachować pion. Tylko nielicznym się to udaje. Pozostali stanowią naturalną przeszkodę dla pieszych. Zanim uda mi się dotrzeć do bocznej uliczki muszę wykonać slalom gigant między powalonymi przez Gallo osobnikami.
Nie mam co marzyć o noclegu w hotelu, szukam więc schronienia w domkach przy stromych uliczkach. Chałupa Doñi Rosy znajduje się najwyżej. Dalej są już tylko pola kukurydzy, tonące w sinej mgle. Pośrodku miniaturowego podwórka stoi pralko-zmywarko-umywalka, czyli kamienna misa ustawiona na postumencie. To wokół takiego urządzenia kręci się życie gwatemalskich kobiet. Obok wybudowano coś, co przypomina murowaną psią budę, okopconą sadzą. To tutejsza sauna. Medal za odwagę temu, kto zdecyduje się tam powędzić.
Niewielką izbę mieszkalną, której wnętrze kryje się za suszącymi się kolbami kukurydzy, wypełnia ostry zapach dymu, oraz długonogie, chude kurczaki, które uciekają przede mną w popłochu. Na betonowej podłodze ustawiono jedynie najpotrzebniejsze sprzęty – kilka łóżek, stół, krzesła. Po kolacji składającej się z zupy z bawolich wnętrzności, którą dyskretnie dzielę się z psami, układam się w śpiworze, szczekając zębami z chłodu. Przez moją sypialnię przemaszerowuje cała indiańska rodzina – mama, tata, dwaj synowie, córka, siostra, ciotka, wujek. Pogubiłam się. Gdzie oni się zmieścili, w tym jednym pozostałym wolnym kącie?
Trudno zasnąć w Todos Santos w noc poprzedzającą 1 listopada. Wieś spędza nocne godziny na szalonej zabawie. Na placu przed kościołem barwny tłum daje się unieść zardzewiałemu ze starości diabelskiemu młynowi. Sterty kurzych udek i tłustych frytek giną w ustach świętujących. Leje się piwo i lokalny bimber. Trudno spotkać trzeźwą osobę. Niewysoki, krepy jegomość otworzywszy butelkę zębami wlewa w siebie jej zawartość niebezpiecznie odchylając się na boki. Piwo ścieka mu po brodzie, mętny wzrok przykleja się do straganu ze świątecznymi ciasteczkami, a nogi usiłują podrygiwać w rytm skocznej melodii. Wielu zmęczonych świętowaniem osobników w czerwonych spodniach śpi pod ścianami, a ich żony, odziane w bogato haftowane fioletowe bluzki, pilnują, żeby mężowie nie zagubili się w tłumie. Dawniej z alkoholu korzystali tylko kapłani. Wprowadzali się przy jego pomocy w trans, aby lepiej komunikować się z duchami. Ciekawe, czy współczesnym przyświeca ten sam cel?
Monotonna melodia kołysze grupę tancerzy w maskach. Wolno przesuwający się krąg mężczyzn w ciężkich strojach wznieca pył osiadający na twarzach gapiów. Taniec nie zmienił się od stuleci, te same ruchy i pokłony wykonywali pradziadowie Majowie. Tymczasem na pobliskim cmentarzu odbywa się wystawna uczta. Na pomalowanych jaskrawą oleją farbą nagrobkach poukładano banany, ciasteczka i puszki z coca-colą i piwem. Zmarli nie garną się do jedzenia, za to żywi i owszem. W końcu dary nie mogą się zmarnować! W tym samym czasie w innym zakątku Gwatemali nad cmentarzem wznosi się stado latawców. Papierowe motyle mają unosić myśli żywych ku tym, którzy odeszli.
W małym kościele przy diabelskim młynie odbywa się msza: ksiądz, ministrant i trzech wiernych. Mimo pracy misjonarzy i upływu czasu potomkowie Majów, Indianie Mam, mają większe zaufanie do dawnych bogów. Wciąż żyją według prastarego rytualnego kalendarza Tzolkin. To on wyznacza odpowiednie dni by prosić bogów o deszcz, o dobre plony, by dziękować za zbiory lub modlić o zdrowie. On też wskazuje czas, który należy poświęcić zmarłym. Modły do dawnych bogów są nierozerwalnie związane z tutejszą tradycją, mimo że większość Indian Mam uważa się za katolików.
Rano 1 listopada, po śniadaniu składającym się z czarnej fasoli i równie czarnej kawy podążam za tłumem. Droga między wzgórzami jest czerwono-fioletowa. To przemieszały się postaci mężczyzn i kobiet w tradycyjnych strojach. Chyba wszyscy mieszkańcy Todos Santos i okolicznych osad zebrali się w oczekiwaniu na kulminację świąt – skack koyl (wycisk dzikich koni), odbywający się ku czci zmarłych dzieci.
Konie wcale nie są dzikie. Jeźdźcy też na takowych nie wyglądają. Chyba że dziki jest synonimem słowa pijany. Jinetes (jeźdźcy) spędzają noc przed zawodami na ceremonialnym alkoholizmie. Wlewają w siebie hektolitry Gallo lub aguardientes — lokalnego bimbru. Do czasu rozpoczęcia wyścigu wielu z nich jest całkiem oszołomionych alkoholem. Nie są w stanie samodzielnie dosiąść konia. Dlatego w asyście rodzin i wielbicieli doprowadzeni są na miejsce startu. Niektórzy z nich układani są na ziemi by mogli, w otoczeniu zdenerwowanej żony i gromadki dzieci, choć przez chwilę się zdrzemnąć.
Mieszam się z tłumem i przepycham do barierek. Z każdej strony otaczają mnie spocone, nabrzmiałe twarze. Bosonogie dzieciaki zajadają lody, sprzedawane ze starej beczki. Młode matki dźwigają na plecach dzieci o zdziwionych oczach. Mężczyźni z zazdrością wpatrują się w zawodników.
Na zamroczonych alkoholem twarzach dżokejów maluje się duma. Start w zawodach to wielkie wyróżnienie, choć spróbować swoich sił może każdy. Wystarczy, że złoży przysięgę i zapłaci odpowiednio wysoką opłatę. Jeżeli mężczyzna umrze po tym jak ślubował, jego syn musi wypełnić ślubowanie. Udział w wyścigu oznacza awans społeczny i zwiększenie wpływów w grupie.
Z napięciem czekam na rozpoczęcie wyścigu. Gwizdek obwieszcza start. Słychać rżenie wierzchowców a widownia wstrzymuje oddech. Jeźdźcy giną za ścianą kurzu. Po chwili dochodzi do nas tylko głuchy tętent kopyt. Za moment rozlega się donośne „soy hombre” (jestem mężczyzną) i z pyłu wyłaniają się wzniesione ręce. To ci, którym udało się przetrwać gonitwę. Część zawodników spada z koni. Straż przyboczna pomaga im ponownie ustawić się na linii startu. Wyścig zaczyna się od początku i będzie kontynuowany przez cały dzień, tak długo, aż jeźdźcom starczy wytrzymałości. Będą galopować między dwoma punktami, robiąc sobie przerwę na picie alkoholu. Wygrywa nie dżokej o największych umiejętnościach jeździeckich, ale ten o najmocniejszej głowie.
- “Wielu spada z koni w czasie sprintu. Zdarza się to nawet bardzo często” – tłumaczy mi świeżo poznany Indianin. Jeśli ktoś umrze w czasie wyścigu to oznacza, że va a pasar un buen año (będzie dobry rok). Zmarłego uważa się za ofiarę złożoną duchowemu światu Majów.
Nie wiem, czy ten rok będzie dobry. Nie doczekawszy końca wyścigu, wyruszam dalej. Podczas przemierzania Gwatemali wielokrotnie napotykam liczne ślady obcowania z duchami przodków, dziwacznych świętych pojonych alkoholem, pogrzeb przypominający wesele. Potomkowie Majów jak przed wiekami komunikują się ze światem umarłych. Duchy są w górach, w gęstej dżungli, w mętnej wodzie rzeki. Trzeba o nie dbać, wtedy one zadbają o żywych.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze