Z górki bez hamulców
JUSTYNA • dawno temuSamochody w USA są nieodłączną częścią krajobrazu. Ludzi spacerujących dla czystej przyjemności można spotkać w miejscowościach wypoczynkowych lub w parkach dużych miast, ale przeważnie i tak są to turyści. W Ameryce się nie chodzi - tu się jeździ. Początkowo mnie to bawiło (Jak to? Czy mogłabym pojechać po mleko? Przecież sklep jest dwie minuty stąd!), czasem złościło (Kiedy mówię, że idziemy na spacer, mam na myśli przemieszczanie się pieszo!).
Z czasem jednak poddałam się, bo poruszanie się po okolicy bez auta było praktycznie niemożliwe. Centra handlowe, klub sportowy, czy też domy innych au pair z okolicy są oddalone ode mnie o kilka minut drogi, ale by tam dojechać, musisz skorzystać z autostrady.
Do swojej dyspozycji dostałam jeden z kilku samochodów, które posiada moja host rodzina — starego Pontiaka, auto, które co roku zmieniało użytkownika (nowoprzybyłe au pair). O moich przejściach z tym samochodem można by pisać bez końca. Chwile grozy przechodziłam głównie tuż po przyjeździe, kiedy nowością były dla mnie samodzielne wyprawy międzystanowe czy tez codzienne korzystanie z autostrad.
Pamiętam dobrze, kiedy w pierwszym tygodniu po przybyciu wybrałam się do centrum handlowego. Jazda w nowym miejscu szła mi jak z płatka aż do momentu, gdy zaczęło do mnie docierać, że auto bardzo powoli wytraca prędkość. Ale to nic — szybko odegnałam złe myśli, wcisnęłam gaz do dechy i pomknęłam dalej. Minęłam zawiłe skrzyżowanie, lecz wybrałam zły pas tak, że przed kolejnymi światłami znalazłam się przed znakiem: "ten pas MUSI skręcić w lewo". Chcąc nie chcąc pojechałam zgodnie z nakazem. Przy ruszaniu auto piszczało i znów nie chciało się rozpędzić, ale nie zwróciłam na to większej uwagi, bo zaabsorbowało mnie zupełnie cos innego: okazało się, że ten pas prowadzi na autostradę. Zmuszona do szalonej jazdy, pędziłam przed siebie szukając zjazdu. Po pewnym czasie wypatrzyłam go i nieoczekiwanie znalazłam się pod sklepem, który chciałam odwiedzić. Potem wyruszyłam do kolejnego molocha handlowego. Pontiac piszczał i jechał coraz wolniej, ale nie mogłam zawrócić, bo byłam już za daleko od domu. Po odwiedzeniu kilku sklepów, ruszyłam w drogę powrotną. Wstyd okropny, bo podczas jazdy samochód wył strasznie głośno, a kiedy ruszałam spod świateł, miał przyspieszenie jak wóz drabiniasty; wdeptywanie pedału gazu w podłogę nie odnosiło żadnego skutku. Dopiero po dłuższej chwili zaczynał się toczyć.
A teraz proszę uruchomić wyobraźnię i wyobrazić sobie te KORKI, które spowodowałam na tej jednej z najbardziej ruchliwych dróg w okolicy. Niedaleko domu już nawet nie chciał się toczyć, po prostu odmówił współpracy, wiec go porzuciłam przy drodze, dymiącego spod maski, i wróciłam na piechotę. Pan domu odstawił wóz do mechanika, ale czułam się nieszczególnie. Wprawdzie Pontiaka zajeżdżało kilka au pair z rzędu, ale moment, gdy zaczął poważnie szwankować zbiegł się z moim przyjazdem.
Podobnych przepraw z samochodem miałam wiele.
Moją pierwszą samodzielną dużą wyprawą była wycieczka poza granice stanu, do Pauliny, z którą zaprzyjaźniłam się podczas pobytu w szkole treningowej dla au pair. Droga do Lancaster zajęła mi cztery godziny. Długie, pełne nerwów, przekleństw, walenia w kierownice, zawracania z trasy i czarnych myśli godziny. Już w drodze przypomniałam sobie, że telefon komórkowy został na stole w kuchni. W pewnym momencie nie miałam pojęcia, gdzie jestem; stanęłam na kompletnym pustkowiu, krajobraz jak z westernu, spod maski zaczęło dymić, popadłam w rozpacz bezdenną. Na szczęście chwile później zatrzymał się inny samochód, którego kierowca podał mi właściwe wskazówki, jak jechać dalej. Okazało się jednak, że klimatyzacja padła, więc kontynuowałam wyprawę w niesamowitym upale, walcząc z chęcią otworzenia drzwi podczas jazdy, w celu zwiększenia przepływu powietrza.
Innym razem powiało grozą. Jechałam z górki, przede mną, w dość dużym dystansie, czarne autko, nowiutkie i błyszczące. Gdy zauważyłam, że zapaliły mu się światła stop i zaczyna hamować, ja też przycisnęłam hamulec, ale mój Pontiac… jechał w najlepsze, żadnej reakcji!!! Wpadłam w panikę, wcisnęłam pedał do podłogi z taka siłą, że niewiele brakowało, a wybiłabym dziurę w podłodze… Ledwo, ledwo… z wielkim piskiem wylądowałam w ostatniej chwili na poboczu, tuż przed znakiem.
Po długim czasie, w którym Pontiac spisywał się doskonale, przyszedł niespodziewanie znów okres psucia i tym razem trwał wyjątkowo długo. Jednego wieczoru wybrałam się do kina; zajechałam na parking, a tu spod maski ulatniają się śmierdzące opary. Zatrzymałam się, zadumałam. Po chwili namysłu zdecydowałam się iść na film i porzucić dymiące auto (a nuż mu przejdzie). Po seansie, gdy wróciłam na parking, nawet najmniejszy kłębuszek dymu nie wydobywał się z wnętrza Pontiaka. Uspokojona, zasiadłam za kierownicą, odpaliłam silnik, a tu jak nie zacznie się dymić!!! Postanowiłam jednak jechać do domu, bo nie miałam przy sobie telefonu, aby poprosić kogoś o pomoc. Na autostradzie pożałowałam tej decyzji. Straszny korek, samochody raczej pełzły, niż jechały, a z mojego samochodu, z każdym ruszeniem coraz gorzej dymiło — w pewnym momencie za mną zrobiło się tak szaro, że nic nie widziałam przez tylną szybę. Dojechałam jednak do domu. Na drugi dzień host ojciec pogrzebał w silniku, przejechał się parę metrów, po czym zawiadomił mnie, że wszystko jest w porządku.
Zachęcona tą opinią, załadowałam się po południu w samochód i pojechałam na uczelnię, aby odebrać legitymację studencką. W połowie drogi wskaźnik temperatury gwałtownie zaczął się podnosić, by po chwili osiągnąć dopuszczalne maksimum. Zjechałam w boczną ulicę, aby zawrócić do domu, kiedy zauważyłam, że wskaźnik opadł tak szybko, jak się podniósł. O ty kupo złomu — pomyślałam sobie — chcesz mnie zdenerwować? Postanowiłam kontynuować jazdę do szkoły. Kiedy jednak dojechałam na parking i wyłączyłam silnik, spod maski tradycyjnie już buchnął kłąb dymu. Wysiadłam z samochodu, rzuciłam niecenzuralna wiąchę pod jego adresem i spiesznie oddaliłam się w kierunku szkoły, aby nikt nie pomyślał, że to dymiące coś to moje. Na zdjęciu do dokumentu, które robili mi na uczelni, wyszłam jak zestresowany chomik, być może dlatego, że moje myśli obsesyjnie kręciły się wokół łamigłówki logistycznej, jak dostać się z powrotem do domu. Nie mając wielkiego wyboru drogę powrotną przebyłam, również zgodnie z tradycją, spowita gęstym dymem.
Po tym zdarzeniu byłam przez pewien czas zmuszona korzystać z uprzejmości innych. Dzięki temu miałam się przekonać, że nie jestem jedyną au pair, która ma problemy z samochodem.
Następnego dnia pojechałam z Marie Louise (Szwedką) jej samochodem do kawiarni. W drodze powrotnej auto Marie zaczęło ryczeć jak rasowa krowa. Stwierdziłyśmy, że to pewnie tłumik, ale po zatrzymaniu się już pod domem stwierdziłyśmy, że rura częściowo odpadła i wlekła się po ziemi.
Teraz znów jeżdżę Pontiakiem. Od ostatniej naprawy auto nie dymi (odpukać), ja nie błądzę w drodze do Pauliny, przemierzam drogi międzystanowe, a na liczniku przybywają kolejne mile… Po usunięciu wszystkich "dymiących" problemów, pozostała jedna usterka: nie można wyłączyć ogrzewania. Podczas zimy miało to swoje zalety. Teraz jednak, kiedy mamy wiosnę w zaawansowanym stadium, muszę jeździć z otwartymi oknami (co daje efekt jazdy kabrioletem), żeby się nie ugotować żywcem.
Mimo wszystkich przygód jestem zadowolona, że mam go do własnej dyspozycji. Ostatecznie, większość czasu jest na chodzie…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze