Kawałek Borneo
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuKiedy opowiadałam znajomym, że wybieram się na Borneo, słyszałam w ich głosach nutę niedowierzanie. Czy chodzi o TO dzikie Borneo? W mojej wyobraźni hasło „Borneo” także wywoływało obrazy Ibanów z sinymi tatuażami, pomarańczowego futra orangutanów i mnóstwa komarów. Są miejsca na świecie, które samą nazwą zdają się ukierunkowywać wyobraźnię. Borneo, trzecia co do wielkości wyspa świata, położona w dalekiej Azji, wydaje się idealnym miejscem na poszukiwanie przygód. Mnie zaskoczyła. I zmoczyła. Bo pada tam 270 dni w roku, jest wilgotno i duszno jak w saunie parowej.
Kiedy opowiadałam znajomym, że wybieram się na Borneo, słyszałam w ich głosach nutę niedowierzanie. Czy chodzi o TO dzikie Borneo? O TO Borneo zamieszkiwane prze łowców głów? - pytali. W mojej wyobraźni, podobnie jak u większości moich znajomych hasło „Borneo” wywoływało obrazy Ibanów z sinymi tatuażami, pomarańczowego futra orangutanów i mnóstwa komarów.
Są miejsca na świecie, które samą nazwą zdają się ukierunkowywać wyobraźnię. Borneo, trzecia co do wielkości wyspa świata, położona w dalekiej Azji, wydaje się idealnym miejscem na poszukiwanie przygód. Mnie jednak na początku zaskoczyła. I zmoczyła. Bo na Borneo pada 270 dni w roku, a jak nie pada, to jest wilgotno i tak duszno, że ma się wrażenie przebywania w rozgrzanej saunie parowej.
Dotarłam do Kuching, miasta leżącego na zachodzie malezyjskiej części Borneo (pozostała część należy do Indonezji oraz sułtanatu Brunei). Droga z lotniska równa jak tafla zamarzniętego jeziora, czyste samochody suną do centrum oświetlonego neonami międzynarodowych marek. Jedyny wyróżnik egzotyczności to bujna roślinność, ale i ona poddała się planom zagospodarowania przestrzeni. Czerwone liście ozdobnych roślin tworzą mozaiki na klombach. Zaskoczenie. Czy na pewno jestem na dzikim Borneo?
Żeby zasmakować w tutejszej przyrodzie trzeba mieć dużo czasu. Dotarcie do najwyższego szczytu Kota Kinabalu zajmuje kilka dni, podobnie jak spotkanie z legendarnymi łowcami głów, czy eksploracja podwodnego świata. Ja mam tylko kilka dni. Muszę zadowolić się kawałkiem Borneo.
Kuching, choć to blisko ośmiuset tysięczne miasto, wita prowincjonalnym urokiem. Deptak nad rzeką, targowisko, skaczące fontanny rozbłyskujące wieczorem, stateczki sunące po spokojnej wodzie. Stolica stanu Sarawak rozciąga się leniwie jak kot, symbol miasta. Pomniki kotów kiczowate dla jednych, śmieszne dla drugich ozdabiają tutejsze ronda. Kocie pyski uśmiechają się z bawełnianych koszulek i pocztówek z napisem „welcome in Kuching”. To dziwne, że na ulicach miasta, które ma kota w nazwie, prawie nie widać żywych kotów. Między wysokimi hotelami przycupnęły chińskie świątynie ze smokami na dachach. Zapach carry z hinduskich knajp miesza się z duszącą wonią kadzideł. Tak jak na Półwyspie Malajskim różne narodowości egzystują obok siebie, lecz na Borneo czasami wzrok przyciąga tatuaż plemienny, drobna postura mężczyzny z maczetą czy twarz kobiety na targu. Do jakiego plemienia należy kobieta, której łydka ozdobiona kolistym wzorem wystaje z czarnego gumowca. Czy należy do Bidayuh, Orang Ulu a może Melanau?
Spotkanie z plemionami zamieszkującymi Sarawak najłatwiej zacząć w Sarawak Cultural Village. Obejrzawszy domy różnych plemion i ich tańce, łatwiej będzie wyłowić w sklepie z pamiątkami charakterystyczny motyw, ale trudniej będzie opanować pokusę wizyty w autentycznej długiej chacie. A do takiej nie łatwo jest dotrzeć. Wieś, która cała zamieszkuje w jednej chacie (30 — 40 metrowy budynek na palach) jest oddalona od Kuching o długą podróż rzeką. Kto nie ma czasu, ten trafia do wsi z biletami wstępu, niedaleko miasta. Przynajmniej jest gwarancja, że szef wioski wpuści wszystkich i każdy zobaczy zakurzone czaszki, chroniące wieś przed wrogami i duchami. W czasach, kiedy żyjemy w coraz większej izolacji, nie znając swoich sąsiadów, mieszkanie w longhouse może uchodzić za terapię. Co bardziej wyalienowani osobnicy, przy smażeniu placków i szklaneczce wina ryżowego zaczynaliby doceniać sąsiadów.
Być na Borneo i nie widzieć orangutanów? Tak to możliwe. Małpy, których nazwa oznacza po malajsku leśnego człowieka, na wolności żyją tylko w dwóch miejscach na świecie. Jednym z nich jest Sumatra a drugim Borneo. Wolność małp oznacza ryzyko turysty. Nawet jeżeli wybierze się taki do ośrodka rehabilitacji orangutanów, nawet jeżeli będzie, tak jak pisząca ten tekst stać długi czas w upale z zadartą głową, to nie ma najmniejszej gwarancji, że rude olbrzymy zjawią się, żeby zakosztować zgromadzonych dla nich owoców. W tropikalnych lasach wyspy bez trudu znajdują pożywienie. A widok turystów jest dla nich mało atrakcyjny.
Na szczęście nosacze saudyjskie, kolejny endemiczny gatunek małp z Borneo, są bardziej ciekawskie. Te wyglądające jak podtuczony i zarośnięty gargamel małpy są świetnymi pływakami. Może zazdroszczą nam kąpieli, bo zjawiają się na drzewach w Parku Narodowym Bako, kiedy tylko zanurzamy stopy w wodzie. Nosacze padają często łupem kłusowników. W chińskiej medycynie treść ich żołądka uznawana jest za środek leczniczy. W Bako baraszkują na drzewach niczym w cyrku, wraz z innymi małpami. Widok zwierząt to nie jedyna atrakcja parku. Jest ich tu tyle, że trudno się zdecydować – kąpiel na plaży otoczonej klifami, wędrówka w poszukiwani raflezji, a może wspinaczka po splątanych korzeniach drzew? Nawet krótki spacer to zmieniające się obrazy. Są chmury wiszące nad namorzynami, piaszczysta plaża, gęstwina tropikalnego lasu, chatki i drewniane pomosty. Jest zapach pleśni i wilgoci, sól morska na skórze i deszcz, jako towarzysz wędrówki.
Kilka dni nie wystarczy na eksplorację Borneo, ale to dość czasu, żeby znaleźć ulubioną knajpę. Poznawanie nowych smaków jest równie ekscytujące, co nocleg w długiej chacie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze