Impresje z wycieczek zorganizowanych
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuSą kraje, gdzie usługi turystyczne są tak rozbudowane i tanie, że trzeba wykazać się wielkim uporem, żeby ominąć oferty lokalnych biur turystycznych i podróżować indywidualnie. Tak jest w Wietnamie, gdzie na każdym kroku czekają mili pracownicy rozlicznych biur turystycznych gotowi zawieźć nas, dokąd tylko chcemy.
Nie jeżdżę na zorganizowane wczasy. Nie dlatego, że mam coś przeciwko nim. Po prostu rozsmakowałam się w samodzielnym organizowaniu sobie czasu, swobodzie w wyborze towarzystwa, czasu i kierunku. Kiedy jednak podczas dalekiej wyprawy zdarza mi się korzystać z usług miejscowych biur turystycznych, oprócz niewątpliwych zalet związanych z oszczędnością czasu i pieniędzy odkrywam w tym okazję do obserwacji typów ludzkich, nie zawsze lokalnych.
Są kraje, gdzie usługi turystyczne są tak rozbudowane i tanie, że trzeba wykazać się wielkim uporem, żeby ominąć oferty lokalnych biur turystycznych i podróżować indywidualnie. Tak jest w Wietnamie, gdzie na każdym kroku czekają mili pracownicy rozlicznych biur turystycznych gotowi zawieźć nas, dokąd tylko chcemy, i w sposób, jaki sobie tylko wymarzymy. Na własnym motocyklu odtransportują nas na statek, a na drogę przygotują śniadanie.
Oprócz upału i dźwięków, jakie wydają z siebie sajgońskie motocykle, uprzejmość Wietnamczyków była dla mnie największym zaskoczeniem. Nie mogłam nadziwić się, że po kraju, który u nas z racji stereotypowego określenia „co za Sajgon” kojarzy się z bałaganem, podróżuje się bezproblemowo i przyjemnie. Do tego doszedł jeszcze szok cenowy. Za 2 dolary można popłynąć na całodzienną wycieczkę łodzią, za 6 dolarów spędzić cały dzień na statku, delektując się tropikalnymi owocami i lunchem z 20 dań, a żeby przejechać cały kraj, wystarczy bilet otwarty za równowartość 70 zł. Wycieczki zorganizowane w Wietnamie stały się dla mnie podwójną przygodą. Dzięki nim szybko docierałam do największych atrakcji i miałam towarzystwo turystów niemalże z całego świata. Każda wyprawa kończyła się międzynarodową integracją.
W moich wspomnieniach wciąż powraca podróż z Nha Trang do Hoi An. Jedziemy nocą, kiedy chłód daje odrobinę wytchnienia, a drzemka umila pokonywane kilometry. Każdy przystanek na papierosa staje się okazją do obserwacji zwyczajów narodowych i kontynentalnych. Natychmiast po opuszczeniu autobusu Azjaci kucają pod drzewami na parkingu, sącząc herbatę jaśminową, podczas gdy turyści z Europy i Ameryki rozsiadają się na plastikowych krzesłach i wlewają w siebie coca-colę.Próby konwersacji międzykontynentalnej czasami prowadzą do zaskakujących wniosków. Krążąc z przeraźliwie słodkim i ciepłym napojem o smaku melona, podsłuchuję rozmowy. Rosła, ponętna Kanadyjka zwraca się do kierowcy autobusu: „Excuse me, how long will we stay here?” (Przepraszam, jak długo tu zostaniemy?). Z ust kierowcy pada odpowiedź brzmiąca jak rytmiczne uderzanie piłki o ścianę. Kanadyjka robi skupioną minę, najwyraźniej szukając w obcych dźwiękach znanego jej brzmienia. Powtarza pytanie, a kierowca powtarza odpowiedź. I wówczas na twarzy kobiety maluje się oświecenie: „Ach, OK!”. Może zrozumiała, że zostaniemy tak długo, jak to będzie konieczne. Czy podczas podróży kwadrans czy nawet godzina robi jakąkolwiek różnicę? Europa i Ameryka wciąż dokądś gonią, chcąc prześcignąć tu i teraz, Azja akceptuje teraźniejszość.
Jest coś, co łączy wszystkie narody. To fizjologia. Parking usytuowany jest nad brzegiem jeziora, a nad nim, niczym gigantyczny lampion, wisi księżyc w pełni. Na brzegu ustawia się sznur mężczyzn, z dłońmi splecionymi w dole brzucha. Słychać tylko monotonny szmer. Wspólne sikanie integruje bardziej niż rozmowa. Po wzroście można poznać, kto z Azji, a kto z innego kontynentu.Tymczasem panie pokornie stoją w kolejce do trzech metalowych kabin. Właściwie dwóch, które mają ceramiczne stopki po dwóch stronach dziury w podłodze. Trzecia kabina ma tylko otwór, i to w rogu pomieszczenia. Jak z tego skorzystać? — zastanawiam się wraz ze Szwedką i Angielką, gdy tymczasem jakaś Japonka w wielkim kapeluszu i srebrnych szpilkach znika za metalowymi drzwiami. Widocznie jeszcze wielu rzeczy nie wiemy.
Japonki wyróżniają się wśród turystów. Zawsze eleganckie i na topie. Nawet na spływ Mekongiem lub wycieczkę na pola ryżowe wybierają się w szpilkach. Kołyszą się między grudami błota, uczepione na ramieniu partnera, poprawiając modne okulary. Wdzięk azjatyckich kobiet przykuwa moją uwagę również podczas lunchu na statku pływającym po Morzu Południowochińskim. Górny pokład zapełnia się miseczkami pełnymi smakołyków. Wokół nich zasiadają uczestnicy rejsu – Koreańczycy, Japończycy, Chińczycy, Szwedzi, Amerykanie i my, para z Polski. Stukają pałeczki, a ja napatrzeć się nie mogę na gigantyczne krewetki transportowane dwoma patyczkami do ust filigranowej Japonki. Robi to z taką wprawą i gracją! Nie tylko ja się zagapiłam. W pewnym momencie czuję na sobie wzrok studenta z Hongkongu. Zerka na mnie ukradkiem, ocierając łzę. Łzę śmiechu. Bo popłakał się, widząc moje zmagania z pałeczkami, wzięła go litość i udzielił mi krótkiego instruktażu.
Okazji do integracji podczas krótkiego rejsu nie brakuje. Dba o to „kaowiec”, dzięki któremu wycieczka trochę zaczyna być „Rejsem” podszyta. Najpierw karaoke. Podczas gdy mikrofon wędruje z rąk do rąk, sama nie mając odwagi wydania z siebie głosu, zabawiam się w odgadywanie pierwotnych wersji piosenek. A wcale nie jest łatwo w piskliwych urywanych tonach przy akompaniamencie perkusji chyboczącej się na falach rozpoznać „Yesterday”.Przy dźwiękach, które stanowią bardzo luźne wariacje na temat The Beatles, nasz kaowiec zarządza „pływający bar”. Wyrzuca za burtę styropian przyozdobiony sztucznymi kwiatkami i wskoczywszy do wody, stawia na nim trzy butelki wina. Każdy, kto chce skosztować trunku, musi rzucić się do morza. Na szczęście dostajemy koła ratunkowe! Animator wznosi przy tym toasty typu „every day is New Year!”. Naprawdę iście sylwestrowy jest to dzień. Pokład ugina się od jedzenia. Ledwie obsługa posprzątała po sutym lunchu, a już serwowane są owoce. Zajadamy się melonami, rambutanami, smoczymi owocami, a błękitne fale unoszą nas między malowniczymi wysepkami. Kaowiec nie pozwala na długi odpoczynek. Proponuje tańce, by po chwili ogłosić wyścigi w małych, okrągłych rybackich łódeczkach. Nie chcecie sportów, to możecie oglądać rybki. Nie chcecie rybek, to może kawa? Klient nasz pan. Statek codziennie zabiera z portu nowych turystów. Trudno się dziwić, że wciąż są chętni.
Rejsy i wycieczki można zamówić w każdym hotelu w Wietnamie, a nawet w najskromniejszych noclegowniach na podróżnych czekają jednorazowe szczoteczki do zębów i kapcie. Zaspany recepcjonista przygotuje śniadanie, nawet jeżeli musiałby po bułki biec specjalnie do sklepu. A jeżeli turysta zażyczy sobie taksówki na lotnisko, to zjawi się ona o czasie, chociażby miał robić za nią samochód szwagra. Jakość i dostępność usług turystycznych są godne pozazdroszczenia nie tylko za sprawą rozbudowanej sieci hoteli, kawiarenek i wypożyczalni rowerów. Chodzi przede wszystkim o ludzi pracujących w sektorze turystycznym. O ich pełne entuzjazmu podejście do pracy.Może kiedy zmęczy nas swojskie marudzenie i nerwowość, warto poszukać promocyjnego lotu do Sajgonu, a potem dać się porwać lokalnym ofertom rozrywkowym. Zabawa gwarantowana.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze