Moje Mui Ne
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuSą miejsca, do których wraca się po wielokroć. Czasami tylko w myślach. Kiedy rzeczywistość doskwiera, wystarczy zamknąć oczy i pojawiają się wspomnienia. Pusta plaża nad Bałtykiem, schronisko w górach, ukwiecona łąka. Każdy ma chyba takie miejsce. Kiedy za oknem szaleje wiatr i deszcz, przywołuję w pamięci Mui Ne, wioskę rybacką w południowym Wietnamie.
Bardzo chciałam tam pojechać, zainspirowana nazwą (Mui Ne oznacza przylądek schronienia) i zdjęciem w magazynie o podróżach. I choć wiele osób, które już tam były, twierdziło, że to nudne miejsce, ja właśnie je zapragnęłam odwiedzić. Czy było warto? Bez wątpienia.
Mui Ne okazało się niezwykłe. Leżące z dala od głównych tras turystycznych, rozciągnięte wzdłuż białej plaży, spowite zapachem sosu rybnego, urzekło mnie senną prowincjonalnością. Może miałam szczęście, że zobaczyłam je poza sezonem?
Kiedy o pierwszej w nocy autobus zatrzymał się w Mui Ne, 200 km od Hoszimin, martwiliśmy się, że jest zbyt późno na poszukiwanie noclegu. Niepotrzebnie. Wyskoczyliśmy w ciemną noc wprost na otwierające się na nasz widok bramy Saigon Resort. Szczupły chłopak poprowadził nas do czystego i wygodnego bungalowu nad brzegiem morza. Zachowywał się tak, jakby tylko na nas czekał. Nie minął kwadrans, a już leżeliśmy w wygodnych łóżkach pod osłoną moskitier.
Obudził nas szum fal i wysmukłych palm kołyszących się przy plaży. W piasku, porozrzucane niczym zabawki w gigantycznej piaskownicy tkwiły orzechy kokosowe i muszle o przedziwnych kształtach. Zbieraliśmy je, wiedząc, że i tak nie damy rady wszystkich zabrać do domu. Byliśmy jedynymi gośćmi Saigon Resort. Tylko dla nas szumiały wentylatory w restauracji, a ze starego magnetofonu sączyła się muzyka Beethovena. Tylko dla nas dziewczyna o delikatnych dłoniach rozbijała bryłę lodu i wrzucała lśniące kryształki do owocowych napojów. Piliśmy je, obserwując ulicę, po której sunęły rowery wiozące filigranowe postaci w stożkowych kapeluszach.
Atrakcje podobnie jak nocleg znalazły się same. Pod postacią Chi i Ho, na oko dwudziestolatków, i ich motocykli. Nie znaliśmy nawzajem swoich języków, ale gesty były międzynarodowe. Trzymając się ich kruchych ramion, pędziliśmy do oddalonych o 20 km Białych Wydm. Droga, nie licząc rudych krów tarasujących przejazd, była całkowicie pusta. Po obu stronach jezdni z czerwonego piasku wyrastały kolorowe grobowce. Powietrze mimo lekkiego deszczu siąpiącego z grafitowych chmur wiszących nisko nad naszymi głowami było lepkie od upału. Koła grzęzły w piasku. Minęliśmy sosnowy las, jezioro i wspięliśmy się na wydmy. Wokół ani żywego ducha, tylko białe czaple człapiące w szuwarach nad jeziorem. Niespodziewanie w ten idylliczny pejzaż, niczym fatamorgana wyłaniająca się zza białych wydm, wkroczyła para jak z bajki. On w garniturze z bukietem kwiatów, ona w niebieskiej długiej sukni. Byli tak samo zjawiskowi i tajemniczy jak wydmy.
Chi i Ho przenieśli nas po chwili w drugie odrealnione miejsce. W obezwładniającym upale przeciskaliśmy się przez labirynt strzelistych, piaskowych skał o odcieniu ugotowanej marchwi, by po chwili zobaczyć Czerwone Wydmy. Przypominające temperaturą i kolorem ogień piaski przyciągnęły dzieci, które zjeżdżały z pagórków na sankach z kawałków wykładziny PCV. Zdziwienie i zachwyt nie odstępowały nas, odkąd tu przyjechaliśmy.
Nieodporni na upał uciekliśmy nad morze, by w świetle zasypiającego słońca przyglądać się codziennej nadbrzeżnej krzątaninie, rybakom rozplątującym sieci, kobietom czyszczącym ryby i spadającym orzechom kokosowym. Palmy kłaniały się wodzie i kołyszącym się na niej łódeczkom.
Następnego ranka przed świtem obudził nas uliczny głośnik. Komunistyczna propaganda zdawała się jednak ledwie muskać Mui Ne. Jeszcze paliły się latarnie, kiedy na pożyczonych rowerach pojechaliśmy przez wieś na targ rybny. Pojazdy wydawały z siebie przeraźliwe piski przy każdym ruchu pedałów. Zaspane dzieciaki z tornistrami dwa razy większymi od nich samych maszerowały do szkoły. Mijały nas kobiety jadące po ryby, z jeszcze pustymi koszami. Ze wzgórza rozpościerał się widok na setki rybackich łodzi chwiejących się na falach. Błękitne kutry niemal dotykały nieba na horyzoncie. Wokół nich niczym satelity krążyły okrągłe jak koszyki na chleb łódeczki. To nimi połów transportowany jest na brzeg. Na kraby, ryby i rozgwiazdy czekały na brzegu kobiety.
W kierunku wody spływała ze wzgórza lawina szpiczastych kapeluszy. Kosze jeszcze puste kołysały się na nosidłach lekko przerzuconych przez ramię. Okrągłe łódeczki podpływały do brzegu z workami wypchanymi rybami i konikami morskimi. Kobiety gorączkowo ważyły, przebierały, układały w koszach skarby wydarte morzu. Gwar i zamieszanie. Pod stopami chrzęściła kilkudziesięciocentymetrowa warstwa różowych muszli. To domki jadalnych stworzeń. Wprawne ręce rybaków wydłubały je z muszli i umieściły w koszu obok wijących się miękkich ciał kałamarnic i wąsatych skorupiaków. Wprost do wody wjeżdżały wozy ciągnięte przez rude bawoły. Towar szybko został załadowany. Byliśmy intruzami w tych codziennych zmaganiach, w których za egzotycznym dla nas folklorem krył się znój i walka o zarobek.
Aby oderwać się od zapachu ryb i chrzęstu muszli, uciekliśmy do Ta Cu i największego w Wietnamie posągu leżącego Buddy. Pojazdy Chi i Ho mknęły wzdłuż plantacji smoczych owoców. Karłowate drzewa o gałęziach przypominających poskręcane reumatyzmem węże rodzą karmazynowe owoce. Ich stosy piętrzyły się przed tutejszymi chatami. Jaskrawiały zielenią pola ryżowe. Dziewczęta w białych, zwiewnych ao dai wracały grupkami do domu.
Ostatnią kolejką linową wjechaliśmy na stromą górę, niemal biegiem wdrapując się po wysokich schodach, potem po kamieniach. Zachodziło słońce. Zapadła cisza, w której słychać było bicie własnego serca. Umilkły nawet ptaki. Może w obliczu majestatu Buddy, który olbrzymi i niewzruszony, leżąc na prawym boku, zapatrzył się na okoliczne wzniesienia i pola. Byliśmy przy nim tacy mali.
Wracaliśmy w ciemnościach ścigani przez szczekanie głośników ulicznych. Polityka walczyła o dusze. Nawet jeżeli wygrałaby, to na krótko, bo ludzie w Mui Ne wierzą chyba bardziej w morze. Ono ich żywi, ona czasami odbiera im życie.Wieczorem, siedząc przy kawie skapującej po kropelce z prymitywnej zaparzarki i patrząc na rozkołysane lekkim wiatrem palmy, żegnałam w myślach moje Mui Ne…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze