Mieć psa czy nie mieć psa?
URSZULA • dawno temuJestem przeciwniczką trzymania zwierząt w domu. No, może jeszcze ewentualnie królik albo chomik ujdzie. Ale pies albo kot? Przecież taki pies się strasznie męczy w bloku! Co innego, jeśli ktoś ma domek z ogródkiem, w którym spędza mnóstwo czasu, wtedy w porządku, ale jeżeli się mieszka w bloku, w mieszkaniu, do którego się wpada właściwie tylko po to, żeby się wyspać?
Psa trzeba wyprowadzać, uważając, by ktoś przypadkiem nie zauważył, jak załatwia się na trawnik przed blokiem, bo może być awantura. Trzeba uważać, żeby nie pogryzł sąsiadów. Z kotem ten problem odpada, ale i tak trzeba dawać mu do jedzenia karmę z puszek, a puszki trzeba przynosić ze sklepu. Zwierzątko trzeba kochać, wychowywać, tresować. Trzeba z nim chodzić do weterynarza. Zwierzątko zajmuje czas, którego i tak nie ma. Zwierzątko jest, brzydko mówiąc, upierdliwe. Nie, to absolutnie nie jest przyjemność dla mnie.
To wszystko wcale nie znaczy jednak, że zwierzątkom nie udało się wedrzeć przemocą w moje życie. Wręcz przeciwnie. Mój pies jest czarnym owczarkiem belgijskim i wabi się Duszka. Wdarł się w moje życie skutecznie i w sposób nieodwracalny. A było to tak… Pewnego dnia, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, wybrałam się na zakupy do centrum wielkiego miasta. Mróz trzymał, śnieg padał, w wielkim mieście panowało szaleństwo przedświątecznych zakupów. Jak wiadomo, w samym centrum każdego wielkiego miasta znajduje się skrzyżowanie dwóch ulic. I oto w pewnym momencie z okna autobusu z przerażeniem zobaczyłam, jak po owym skrzyżowaniu, zręcznie lawirując między samochodami, autobusami i tramwajami, biega właśnie ów czarny owczarek belgijski. Wyskoczyłam z autobusu na najbliższym przystanku i popędziłam co sił, modląc się, żeby nie było za późno. Dobiegłam do skrzyżowania i pochwyciłam uciekiniera za obrożę. Przyjrzałam się jej: adresu właściciela brak. Rozejrzałam się dookoła — nie zauważyłam nikogo, kto by wyglądał, jakby mu uciekł czarny pies. Co miałam zrobić?
Zabrałam psa do domu, licząc na to, że właściciel szybko się znajdzie. Ogłoszenia trafiły do prasy, internetu, zostały rozlepione na słupach, w miejscu, w którym pies został znaleziony. Nie to, że się nikt nie zgłosił — w przeciągu miesiąca pojawiły się trzy czy cztery persony, które twierdziły, że są właścicielami. Prezentowały się jednak nieciekawie i zalatywały alkoholem, a Duszka, która przez pierwsze tygodnie leżała przygnębiona na prowizorycznym posłaniu, nie wykazała na ich widok żadnego entuzjazmu. Wiadomo, co to byli za ludzie: rasowy pies swoje kosztuje, a jeśli dają za darmo, to czemu nie wziąć? Zawsze będzie z tego kilka flaszek.
A czas mijał i wyglądało na to, że właściciel się już nie znajdzie. I co z takim psem zrobić? Do schroniska oddać strach, ciągle się słyszy jakieś przerażające historie, na przykład o tym, że wyrabiają tam z psów smalec. Znajomi, których natychmiast przepytałam, też jakoś nie mieli ochoty sprawić sobie psa. A poza tym już się przyzwyczaił… No więc został, nic na to nie poradzę.
Na psie się nie skończyło. Parę miesięcy później szłam sobie chodnikiem przy ruchliwej ulicy. Zapadał zmierzch, zbierało się na burzę. Nagle na krawężniku tuż przy jezdni dostrzegłam mały, czarny kształt. Ptak — pomyślałam. Spojrzałam jeszcze raz. To nie był ptak, tylko kotek: malutkie, szaroczarne kociątko, które właśnie szykowało się do wejścia na jezdnię. Ruszyłam więc na ratunek, próbując odciąć maleństwu drogę na jezdnię, i po chwili niosłam w koszulce drżące zwierzątko, które było tak słabe, że ledwo oddychało. Co z nim zrobić? Odłożenie go w krzaki było równoznaczne z wydaniem na pewną śmierć. Zanieść do schroniska? Zanim znajdę jakieś sensowne schronisko, ten kotek może być już martwy. Oczywiście trafił do mnie. Potem wcisnę go jakiemuś znajomemu — myślałam. Kotka trzeba było odkarmić i wyleczyć, ponieważ po pierwszej wizycie u weterynarza okazało się, że choruje chyba na wszystkie możliwe choroby. Kuracja antybiotykowa i zakraplanie oczu ciągnęły się w nieskończoność, trzeba było z biedakiem latać do lekarza co drugi dzień. Przez ten czas Betty jakoś już się u mnie zadomowiła. Przecież jej nie wyrzucę…
Teraz kiedy wychodzę na miasto, przemykam przez nie z półprzymkniętymi oczyma, żeby nie spotkać przypadkiem kolejnego obrazu nędzy i rozpaczy, któremu trzeba będzie niezwłocznie udzielić pomocy. Jak to się dzieje, że inni ludzie nie mają w domach tłumu psów i kotów, pozbieranych z ulicy? Przecież tyle tego się włóczy po mieście. Jak można przejść obojętnie obok takiej kupki nieszczęścia? A ludzi, którzy chcą sobie sprawić zwierzątko, w związku z czym idą do sklepu zoologicznego i kupują je za grube pieniądze, to chyba nigdy nie zrozumiem.
Albo może jest zupełnie odwrotnie i to ja jestem jakąś wariatką, która naznosiła do domu stada psów i kotów z ulicy, podczas gdy normalny obywatel potrafi przemaszerować obok nich obojętnie i nawet brew mu nie drgnie? Ani chybi skończę samotnie w zaśmierdłym mieszkaniu, w którym oprócz mnie żyć będzie ze sto zwierząt różnej maści. A przecież generalnie jestem przeciwniczką trzymania zwierząt w domu. Zwierzątko jest, brzydko mówiąc, upierdliwe. Nie, to absolutnie nie jest przyjemność dla mnie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze