Jak oszukują w knajpach
URSZULA • dawno temuO ile w mieście można sprawdzić recenzje każdej właściwie knajpy, tak w trasie człowiek zdany jest na opinie znajomych: Kiedyś na trasie Kraków – Warszawa jadłem dobrą rybę, albo na autostradowe przesądy: Jeżeli przed knajpą stoją tiry, na pewno tam dobrze karmią. Prawda natomiast jest taka, że o ile restauracje w mieście starają się serwować dobre jedzenie, gdyż chcą, żeby klient wrócił, tak właściciele przydrożnych restauracji wiedzą, że prędzej czy później i tak ktoś się zatrzyma, więc o jakość jedzenia się nie starają.
Lubię gotować. Rozumiem, że jeżeli trzeba codziennie wyprodukować jakąś uroczą potrawę, żeby mąż i dzieci miały co do gęby włożyć, to można się wkurzyć i mieć ochotę wyrżnąć garem o ścianę, ale dla mnie nie ma nic przyjemniejszego niż obudzić się w sobotni poranek i skonstatować, że nie trzeba w pośpiechu łykać kawy z czymś tam i wybiegać na miasto, tylko można sobie upichcić jakieś miłe śniadanko. I że nie trzeba na lunch w pośpiechu wchłaniać pizzy, hot doga ze stacji benzynowej albo innej bułki z błotem z blaszanej budy, tylko z wiklinowym koszykiem udać się na pobliski bazarek, zakupić od chłopa pyszne, świeżutkie warzywka i poświęcić sobotnie przedpołudnie na przyrządzanie ratatouille albo penne z grzybami, czasem umilając sobie to gotowanie kieliszkiem białego wina. Lubię też wpaść w sobotę wieczorkiem do jakiejś miłej knajpy z sympatycznym kucharzem, który ma sobie tylko znane sposoby na wyjątkowo pyszną mussakę albo zupę pho, przekąsić coś i pogawędzić chwilę o przepisach i składnikach.
Ostatnio jednak zmuszona zostałam porzucić swoje weekendowe kulinarne rytuały, ponieważ ze względów zawodowych weekendy zaczęłam spędzać w tak zwanych rozjazdach. Zamknięta w małym samochodziku i przemierzająca bezmiary krajowych dróg średniej jakości, stołowałam się w przydrożnych knajpach, niczym jakiś tirowiec. O ile w mieście można sprawdzić recenzje każdej właściwie knajpy w prasie papierowej i internetowej, tak w trasie człowiek zdany jest tylko na opinie znajomych z gatunku: Kiedyś na trasie Kraków – Warszawa jadłem dobrą rybę w takiej knajpie „Chłopskie Jadło”, czy coś w tym rodzaju…, albo na różne autostradowe przesądy typu: Jeżeli przed knajpą stoją tiry, na pewno tam dobrze karmią. Prawda natomiast jest taka, że o ile restauracje w mieście starają się serwować dobre jedzenie, gdyż chcą, żeby klient wrócił, tak właściciele przydrożnych restauracji wiedzą, że prędzej czy później i tak ktoś się zatrzyma, więc o jakość jedzenia zbytnio się nie starają. I w ten oto sposób odkryłam, że restauracje potrafią serwować ludziom zupełnie niestworzone potrawy pod płaszczykiem i nazwą czegoś swojskiego i znajomego.
Nie wspomnę tu o oczywistościach typu barszcz z torebki. Analizę kulinarnego oszustwa przeprowadzę na przykładzie sałatki greckiej, gdyż moim zdaniem jest to najczęściej podrabiana potrawa między Bugiem a Odrą. Mało kto wie, że ta sałatka w oryginale wcale nie zawiera sałaty tylko ogórek, pomidor, paprykę, cebulę i kilka innych składników. Jednak w wielu restauracjach, a raczej pseudo restauracjach, kucharze z jakichś przyczyn usilnie próbują sałatę w niej umieścić. A to proste nie jest, bo w warunkach restauracyjnych zwykła sałata szybko się psuje, więc najczęściej zastępuje się ją sałatą lodową albo cykorią (serio, dostałam kiedyś coś takiego). Inne składniki, czyli feta i oliwki, też do najtańszych nie należą, więc zastępuje się je czym się da, byleby było tanie. Rekord dotyczący sałatki greckiej został pobity w jednej z pseudo restauracji na trasie Warszawa – Wrocław.
— Może być bez oliwek? Właśnie się skończyły – zapytała się mnie miła kelnerka, kiedy zamówiłam rzeczoną grecką sałatkę. Potulnie zgodziłam się na ten warunek, ale możecie wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy po chwili miła pani zjawiła się z powrotem dzierżąc w dłoniach sporą misę czegoś, co przypominało poszatkowaną surową kapustę z twarogiem i pomidorem, obficie polaną oliwą i, jak się szybko okazało, tym właśnie było.
— Ale jak to? - nie ukrywałam zdziwienia — Przecież zamawiałam sałatkę grecką?
Kelnerka chwilę plątała się w zeznaniach, ale szybko wyciągnęłam z niej, że jej babcia, która w restauracji gotuje, uznała, że chwilowo nieobecną sałatę zastąpi poszatkowaną kapustą, generalnie nieobecny (bo za drogi) ser feta – zwykłym twarogiem i w ten oto sposób otrzyma grecką sałatkę, jak się patrzy. Co gorsza, kiedy usiłowałam uchylić się od konsumpcji owego szkaradztwa i zapłaty za nie, babcia osobiście wychynęła z kuchni i zrobiła awanturę, że z miastowymi to się wytrzymać nie da i że przecież dobra, świeża sałatka.
Drugim sztandarowym oszustwem wszelkich restauracji i barów jest oczywiście kawa. Jak powszechnie wiadomo, to właśnie na tym napoju zarabia się najlepiej, więc knajpy robią, co mogą, żeby było tanio. Jeżeli nawet jakimś cudem uda się w przydrożnej knajpie trafić na kawę z ekspresu, zamiast zalewanej, a to, przyznaję bez bicia, zdarza się coraz częściej, to i tak, zamiast pysznego ciepłego mleka, można liczyć tylko na pojedynczą, zimną śmietankę zakupioną wcześniej za 2 grosze w sklepie typu dyskont. Śmietanka ta ginie w otchłaniach kawy, nie zostawiając po sobie żadnego śmietankowego śladu, a obsługa oczywiście odmawia podania drugiej bez dopłaty w wysokości 50 groszy.
Dużo gorzej sprawy się mają z kawą mrożoną. Pseudo restauracje chętnie wpisują ją latem do menu, gdyż kojarzy się z luksusem, glamour i wyższymi sferami. A tymczasem zwykle, niestety, wyprodukowana jest z neski, a nie z kawy z ekspresu, bo przecież w otoczeniu lodów, bitej śmietany i innych cudów nikt się nie pokapuje. Kiedyś zdarzyło mi się, że kelner przyniósł mi kawę zmieszaną z sokiem z cytryny i zważoną śmietanką. Wszystkie te składniki razem stworzyły coś na kształt napoju, który w dzieciństwie miksowało się z szamponu, herbaty i sików kota, w celu napojenia tą oto miksturą młodszego brata. Pan kelner natomiast bronił owego napoju argumentem, że jest to jego autorski pomysł na kawę, która pobudza bardziej niż zwykła kawa. I jeżeli mi się nie podoba, to mogę nie pić, ale i tak powinnam zapłacić 18 złotych. Niedoczekanie.
Nie mówię, że wszystkie przydrożne knajpy serwują okropne żarcie, jednak po kilku takich doświadczeniach zrozumiałam, że o ile na dobrą rybę i schabowego czasem trafić się udaje, o tyle wszelkie „wymyślne” potrawy typu spaghetti należy omijać szerokim łukiem, gdyż na 90 proc. pod nazwą „Tagliatelle z kurkami” kryje się rozgotowany makaron do zupy, ze śmietaną, koperkiem i dwoma rozmrożonymi grzybami.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze