Nad najgłębszym kanionem świata
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuWznoszące się wysoko skalne ściany kryją długą na 64 km wąską szczelinę. Gorące słońce pali w skórę, a wiatr chłoszcze zimnymi podmuchami. W krzewach migoczą błyskawicznie poruszające się skrzydełka maleńkich kolibrów, a w powietrzu krążą dostojnie z rozpostartymi skrzydłami największe na ziemi ptaki - kondory. Kanion Colca, uważany za najgłębszy na świecie, jest pełen kontrastów.
Środek nocy, słychać dźwięk bezdusznych budzików w komórkach. Pora wyruszać z Arequipy. Kondory zamieszkujące kanion Colca szybują na niebie tylko rano. Nie poczekają na nas, więc bez marudzenia pakujemy się do busa. Czekają nas co najmniej trzy godziny podróży do pierwszego przystanku, więc spokojnie możemy zapaść w drzemkę.
Tańce o szóstej rano
Budzi mnie chłód. Szyby zaparowane, więc przecieram je i wyglądam za okno. Nadal nic nie widać. Po chwili spostrzegam, że jedziemy wzdłuż skał. Musimy być już dość wysoko. Kiedy zatrzymujemy się na śniadanie, a jest około piątej rano, okazuje się, że na zewnątrz jest jeszcze zimniej. Nawet gdy wchodzimy do obsługującej gości zmierzających do kanionu jadłodajni, jest tak chłodno, że tylko niektórzy zdejmują z siebie kurtki. Część z naszej dwunastki zaczęła odczuwać ból głowy – to typowy objaw choroby wysokościowej. Pomaga na to herbata z koki. Mimo że możemy wybrać coś innego do picia, każdy zamawia ten gorący napój. Ciepło rozlewa się w żołądkach i rozespanie mija.
Wzmocnieni i rozgrzani wychodzimy ze śniadania i widzimy, że już zaczyna świtać. Nasz bus pnie się dalej pod górę. Po godzinie jazdy zatrzymujemy się w urokliwej niewielkiej miejscowości Yanque. Wychodzimy na pusty plac. Cisza jak makiem zasiał. Zachwycamy się widokiem gór, na których wierzchołki padają pierwsze poranne promienie słońca. Kamienne budowle miasteczka jeszcze będą musiały trochę poczekać, zanim słońce tutaj dotrze. Jest niedziela, godzina szósta rano, życie w uśpionej mieścinie pewnie obudzi się za parę godzin. Kto tak pomyślał, był w błędzie.
Nagle, trudno powiedzieć skąd, pojawia się tłum tubylców ubranych w ludowe stroje i zaczyna śpiewać i tańczyć dokoła nieczynnej fontanny. Co najmniej tak jakby to było samo południe. Oto co potrafi zdziałać pojawienie się turystów we wsi. Na polujących aparatami fotograficznymi na ciekawe ujęcia polują zbierający datki Peruwiańczycy. Kto chce się oddalić, nie płacąc, natyka się na innych nagabujących na zdjęcia ludzi – dorosłych i dzieci — z lamami, orłami, kogutami, osłami. Bóg jeden wie, jakie zwierzęta mogą jeszcze zabrać ze swoich domostw mieszkańcy Yanque. Za kręgiem tańczących wokół fontanny i biegających z bydlątkami jest jeszcze trzeci – straganiarzy z rękodziełem ludowym. Szczęśliwie zdążyły za nami dojechać inne busy i świeżo dowiezieni turyści zostali wciągnięci w wir regionalnego folkloru. Dzięki temu możemy przedostać się do naszego pojazdu i ruszyć dalej, śmiejąc się w głos z czujnego snu tubylców.
Wzniesione nad małością
Jedziemy dalej i przed nami rozpościera się widok na kanion Colca. Jest urzekający. Na zboczach gór schodzących głęboko ku wnętrzu ziemi widać szachownicę uprawnych pól. W dole błyszczy cienka strużka rzeki Rio Colca. Z góry wygląda na niewielką, ale ma rwący i niebezpieczny nurt. W 1981 r. jako pierwsi przebyli kanion Polacy, w zaledwie 33 dni, co dało im zaszczytne miejsce w Księdze rekordów Guinnessa. To właśnie wtedy zdobyto głęboki na 3200 m kanion.
Zatrzymujemy się w takiej odległości od punktu widokowego, by zrobić sobie spacer. Słońce już jest wysoko na niebie i gdyby nie zimny wiatr, czulibyśmy, jak gorące jest jego dotknięcie. Zmierzamy brzegiem kanionu. Zbocza porastają suche trawy, gęste, kolczaste krzewy i kaktusy. Między gałęziami błyskają niebieskozielone skrzydła kolibrów. Po ziemi czasem przebiegnie jaszczurka. Na niebie nie widać jeszcze kondorów, więc cieszymy oczy widokiem imponującej natury, nieskażonej przyrody, ciekawych okazów roślin. Nagle ktoś zauważa na jednej ze skał kondora. Zbiegamy się, by go zobaczyć, a nie jest to proste, bo zasłaniają go chaszcze, a kolor upierzenia zlewa się z barwą gór. Ale udaje się przy okazji zauważyć latające nisko nad wąwozem dwa ptaki. To sygnał dla nas, że już wkrótce wzlecą w niebo między chmury. Idziemy do punktu widokowego, na wysokość 3400 m n.p.m. Trochę już czuć, że powietrze jest rozrzedzone. Szczęśliwie to tylko spacer, nie wspinaczka, więc nie mamy możliwości się zmęczyć i zasapać.
Gdy docieramy, na błękitnym niebie krążą wielkie czarne ptaki. Rozłożywszy nieruchomo potężne skrzydła, wykorzystują prądy powietrza, by szybować w przestworzach. Dostojnie suną po niebie, nie przejmują się, że w dole tłumy ludzi przyjechały je podziwiać, robić im zdjęcia i hałasować. Kondory nie tylko wznoszą się nad szczytami górskimi, ale także nad naszą małością. Niewiele ich tu zostało i są pod całkowitą ochroną. Nie mają wielu naturalnych wrogów. Największym zagrożeniem jest dla nich wciąż niestety człowiek.
Wysokość rozrywająca czaszkę
Po krótkim postoju wyruszamy dalej. Zatrzymujemy się na basenie z gorącymi termalnymi źródłami, żeby trochę poleniuchować. Słońce praży ostro i pewnie byśmy się nieźle spiekli, gdyby nie to, że po godzinie znów jedziemy przed siebie. Zatrzymujemy się na obiad, a potem w miejscowości Maca z pięknym białym kościółkiem, przy małym przydrożnym straganie. Kilka osób ubranych w obowiązkowe ludowe stroje pozuje do zdjęć z lamami albo alpakami. Najbardziej wdzięcznym obiektem są zawsze dzieci. Dziewczynka z małą, puszystą alpaką jest oblegana przez wszystkich. Kto chce, może nawet nakarmić zwierzę mlekiem z butelki ze smoczkiem.
Peru to państwo lam. Ale nie tylko. Są i alpaki, i wigonie. Te ostatnie są pod ochroną i żyją w rezerwatach. Smukłe i drobne, wyróżniają się na tle krewniaczek rudym futrem. Strzyże się je raz na 3 lata, a dają zaledwie 10 deko wełny. Kiedyś tylko władcy Inków mogli ubierać się w stroje z wigoniowej wełny. Po jednorazowym założeniu odzież taka była palona. W kraju Inków na takie marnotrawstwo mógł pozwolić sobie tylko król.
Przed nami kolejny punkt na mapie. Najwyżej położony ze wszystkich miejsc odwiedzanych w czasie naszej całej podróży. Przełęcz na wysokości 4900 metrów w centralnych Andach. Zmęczenie daje się we znaki i zanim tam docieramy, zapadamy w sen. Kiedy zatrzymujemy się na miejscu i wychodzę z busa, mam wrażenie, że czaszkę rozerwie mi tętniąca w głowie krew. Tak się objawia brak tlenu w powietrzu. Ludzie żyjący na takich wysokościach mają szersze klatki piersiowe, większą pojemność płuc i więcej czerwonych krwinek, które transportują tlen. Ja, człowiek z nizin, nie potrafię sobie poradzić z największym bólem głowy, jaki kiedykolwiek miałam w życiu, nie umiem też opanować nieco zachwianego poczucia równowagi. Księżycowy krajobraz pełen kamieni, z majaczącymi w dali szczytami pokrytymi śniegiem, może i jest ciekawy, ale natychmiast chcę wracać na dół, do nizin! Niech krew przestanie mi tak uporczywie pulsować!
Nie spędzamy wiele czasu w tym miejscu. Wracamy do Arequipy, zatrzymując się jedynie przy polu z pasącymi się alpakami. Choroba wysokościowa i mnóstwo nowych wrażeń sprawiają, że nasza energiczna grupa znów pogrąża się w niemocy snu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze